życie

jak Ania Starmach powie, że ma być …

sok z cytryny, to ma być i już!

Czy jak się ta pani z Big Chefa nazywa?

Kompot gotuję. Po raz pierwszy w życiu. Oczywiście w przygotowaniu tegoż pysznego napitku nie ma nic trudnego i skomplikowanego. Ale jak już miałem robić to po raz pierwszy, to postanowiłem zasięgnąć języka.

Jakiś pan jest ulubieńcem internautów.

… do 4-litrowego garnka wsyp jabłka do połowy i zalej wodą…

Pan faktycznie wykłada te sekrety gotowania jak krowie na miedzy. Ergo jest bardzo prosto.

Ktoś się pyta w tych komentarzach pyta – to ile ma być tych jabłek i ile wody!?

 

I trafiłem też na wybitność kulinarni polskiej. Pani Ania, pani z okienka, tak jak w sumie większość, dosypuje cynamon (szczyptę). Ale oprócz tego podpowiada, żeby łyżkę z soku z cytryny dać. No jak pani Ania mówi, to ja dodaję.

Z przepisu celebrytki wziąłem ten sok z cytryny, ale zabrałem trochę cukru. Nie przepadam. Dosłodzę później miodem.

Jutro ciasto będzie. Takie bez mąki, z serkiem ricotta. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

Bo jabłek dostałem od Słodkokwaśnej i jego pani. W sumie to sami sobie nazbieraliśmy. Ale ja zbierałem im i nie wiedziałem, że mi odpalą działkę.

Na wycieczce byliśmy. Krajoznawczej. Korycin, Sokółka, Bohoniki (meczet), Silvarium, Zajazd Sokołda.

I jeszcze strony młodości Słodkokwaśnej odwiedziliśmy, czyli domek jego babci. A podobnie jak u mojej. Tylko, że moi dziadkowie to mieli z ho ho ho tej działki. Las, łąka, domek, podwórko, stodoła, ogród, sad. My też jak jeździliśmy do babci to gruszki, jabłka, agrest, maliny, śliwki zbieraliśmy. U Słodkowkwaśnej na wsi akurat jabłoń i grusza posypały owocami. To co się miało zmarnować? Pozbieraliśmy i do miasta zawieźliśmy. Także dziś ten kompot, a jutro zaryzykuję ciasto. Pani Słodkokwaśnej mówi, że te jabłka nie nadają się na wypieki. Jutro zobaczymy. Najwyżej przeczyści.

W Sokółce koleżeństwo zaproponowało cukiernię z pysznymi lodami. Stanęło na własnej produkcji jogurcie (na wynos słoik), pysznych ciastach i tortach i kawie. Porozmawialiśmy jeszcze z właścicielem i ruszyliśmy do kościoła obok. Pani Słodkokwaśnej zadziwiona, że jej stary tak ludzi zagaduję. Ale ja też czasem zagaduję i fajnie jest poznawać ludzi.

W kościele leży eucharystia, która się sama wyhodowała. Ponoć kapłan hostię upadniętą na ziemię włożył do vasculum (małe naczynie z wodą stojące przy tabernakulum służące księdzy do oczyszczenia palców po udzieleniu komunii). Mszę przerwał, jak zobaczył tę hostię na ziemi, żeby ją włożyć tam, gdzie włożył.

Po kilku tygodniach siostra Julia sprawdziła stan naczynia i zobaczyła czerwoną plamkę na hostii. Wypukłą plamkę o wyglądzie skrzepu krwi lub kawałeczka ciała. Po dłuższym czasie dwóch niezależnych uczonych sprawdziło skład tego co się wyhodowało. Stwierdzili, że materiał badany przyjął postać tkanki serca mięśniowego człowieka w stanie agonii. To wydarzyło się pod koniec 2008 roku. Czym prędzej zadzwoniłem do mojego serdecznego przyjaciela, księcia proboszcza (awansował niedawno) i pytam, czy to cud, czy co? Kolega odpowiedział spokojnie, że to eucharystia. Ale czy to cud!? – dopytuję. No ponoć kościół się jeszcze temu przygląda, ale nadał temu czemuś status niższy niż cud.

Nie ukrywam, że ciarki mnie przeszły. Żeby jakoś odreagować, to pojechaliśmy do wyznawców islamu do Bohonik. Bardzo sympatyczna starsza pani po krótce nam przedstawiła losy religii. Bardzo po krótce. Księżyc był niemym świadkiem przekazania przez Archanioła Gabriela Mahometowi mądrości. Dlatego też mają księżyc w symbolach swoich. I te mądrości objawiały się na liściach, na innych roślinach, na czym tam tylko światło padało. Dlatego też sztuka religijna nie pokazuje ludzi i zwierząt, tylko była właśnie ozdabiana ornamentami roślinnymi i kaligraficznymi.

Dowiedzieliśmy się, że te ich dywaniki do modłów mają kompas, żeby zawsze wiedzieć, gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Mekka. W Bohonikach mieszka jeszcze 6 rodzin. Fajnie, że kultywują tę religię.

Hmm, teraz czytam, że właściwym symbolem islamu jest szahada (wyznanie wiary). Znacznie częściej jednak za symbol uznaje się półksiężyc. Zasadniczo, z historycznego punktu widzenia, jest to niewłaściwe, bo półsatelita był nie symbolem religii, a jedynie kalifatu. Ok, zostawmy to. Wycieczka po meczecie była krótka, ale bardzo ciekawa. I tylko 5 zł. Jadąc na wschód wstąpiliśmy do synagogi w Tykocinie. 20 złociszy sobie zawinszowali. Eh, co religia, to religia.

Zostawiłem koleżeństwo u Słodkowkaśnej na włościach i pojechałem na swoje. Biały jak Biały, jest ok. Zawsze jakieś zdjęcie pstryknę, miło się przejdę po mieście. W niedzielę oglądałem ze szwagrem Obiektyw w TV Jard, czy TVP Białystok. Przez 15 minut njusy miały charakter kościelny. A w kościele to, a w chrześcijaństwie dziś tamto. Eh ten Białystok. Tylko by się modlili albo jakieś anatemy na LGBT+ nakładali.

Korzystając z okazji, że miałem auto, zabrałem się z rodzicami w nekropodróż. Cmetarz w Złotorii, Dobrzyniewie Kościelnym i Choroszczy. Dowiedziałem się, że mój pradziadek Wincenty D. zmarł w 1935, prababcia Salomea D. w 1958. Kosmiczne daty. 41 lat po odejściu Wincentego na świat przyszedł …

Pradziadkowie po stronie mojej mamy odeszli, gdy miałem minus dwa (prababcia) i trzy lata (pradziadek). Także jednego nie mogłem pamiętać, a drugiego jakoś nie pamiętam.

Weekend minął jak z bicza strzelił.

W poniedziałek jadąc po Słodkokwaśnych do Korycina sprawdziłem atrakcje Podlasia. Pojawiła się tajemnicza nazwa Silvarium w Poczopku. Taki las z pomnikami, atrakcjami leśnymi, barcią, kamieniami i czym tam tylko sobie ludzie chcą. Bardzo fajne miejsce. Spodobało nam się od razu. Sama nazwa Poczopek jest urocza, nieprawdaż?

Interesujący był zegar słoneczny o nazwie (o ile mnie pamięć nie zawodzi) dendrologiczny. Moim zdaniem chodzi lepiej niż klasyczny zegar słoneczny.

Park megalitów, czyli wędrujące skały, to takie kamyki rozrzucone. Kamienny krąg. Można było się doładować i po medytować.

Największym hitem jak dla mnie był Strigiforium (dom sów). Przeróżne ptaszki tam siedziały. Ale jakieś … ospałe były. Puchacz (łac. Bubu bubu) majestatyczny i posępny. Jedna sówka właśnie jadła obiad. Obok jakiś sokolik też. Niestety pałaszowali takie małe, żółte, martwe, kurczaczki. O kurczaczki!

Pomnik żaby słodki. Na sam przód myśleliśmy, że te Suvlaki (nie mogę zapamiętać nazwy tego parku), to taka naciągana atrakcja dla turystów z Warszawy. Ale spędziliśmy tam bardzo miło czas. Polecamy serdecznie.

W tej cukiernio-lodziarni właściciel nam polecił Zajazd Sokołda. Dobry wybór. Lokalne dania, jak i klasyczna polska kuchnia znajdują się w menu. Dziwi mnie tylko brak odgłosu tłuczenia mojego schabowego z kością. Ale pyszotek był. Zupa grzybowa na solidną 4 zasługuje. Oczywiście zawartość grzybów nie może równać się z liczbą owoców leśnych w zupach grzybowych mojego autorstwa. U mnie to często zupy nie widać (tej części płynnej znaczy).

Jadąc w piątek na weekend na wschód postanowiliśmy zjeść w karczmie żydowskiej Tejsza. No cóż, zgodnie stwierdziliśmy, że ok, ale niczego nie urywa.

No może niektóremu urwało. Bo z panią Słodkokwaśnej kawą się jeszcze delektowaliśmy, podczas gdy niektóry … się z nami nie delektował. Tykocin ogólnie zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Bardzo się rozwinął pod kątem turystyki. I sporo ludzi było. Niby piątek, ale w sumie koniec września. Ciekawe czy w lipcu i sierpniu Tykocin jest bardzo mocno oblegany.

W Korycinie zrobiłem sobie zdjęcie z truskawką korycińską, bo mnie urzekł ten pomnik.

Polecam Podlasie, polecam Wschód Polski. Pamiętam z czasów studiów eksplorację Suwalszczyzny (mieliśmy koleżanki z Suwałk). Eh, jakież to były fajne wakacje. Tereny przecudne. Eh, a mnie jest szkoda lata …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!