ding dong
– a po chuj ci dzwonek? – rzekł, czy też quasi filozoficznie zapytał szwagier
– no masz w sumie rację – odparłem zaskoczony błyskotliwym, ale jakże mądrym ni to stwierdzeniem, ni to zapytaniem
Moja administracja dała znać o sobie. Rency opadają. Ale chyba się starzeję, bo ani nie napisałem, ani nie zaszedłem do urzędu co by obtańcować. Już wolałem zlikwidować dzwonek.
Nie dalej jak kilka lat temu, ale kilka, ze trzy może, moja mądralińska administracyja wymyśliła ulepszenie – światło zapalające się na klatce dopiero jak staniesz twarzą w twarz z foto komórką. Wcześniej wystarczyło lekutko wrota uchylić i już nastawała jasność. A teraz trzeba w ciemność wejść. Bałem się na początku. No bom nie wiedział, czy kto tam nie czyha na mię za drzwiami. Ale wtedy mądry Maciej przemawiał do mię tak:
– ale ty durny Maciek, w mat-fizie byłeś. Przecie jakby kto się zasadzał tam na cię, to by się świeciło, bo fotokomórka czuwa.
– no fakt – przyznałem rację sam sobie.
Z kimś mądrym warto czasem porozmawiać.
I już się nie boję!
Ale przy okazji elektryfikacji korytarza przecięli nam drucik od domofonu i ze 4 lokale nie słyszały kto tam puka, stuka, czy dzwoni. Mnie to nie przeszkadzało, bo większość znajomych ma kod do domofonu i sobie otwiera. A jak pan z sushi przychodził, to dzwonił na mobilny telefon. Dopiero po kilku miesiącach sąsiadka z naprzeciwka zagaiła, czy ja mam domofon na chodzie. No i wtedy nasmarowaliśmy pismo do administracyi. Naprawili.
Pod blokiem kilka ładnych lat temu zrobili podejście-podjazd. W końcu ktoś pomyślał o ludziach na wózku i z wózkiem. Ale. Bo zawsze jest jakieś ale. Podczas ulewy między jednymi a drugim schodami na takim wypłaszczeniu zbiera się woda. Po kostki. Ktoś zrobił spadek w nie tę stronę, co trzeba. Eh!
W wakacje 2022 wracałem z paczkomatu. Na nogach miałem swoje pepegi z Wallmart kupione w 2015 roku gdzieś w Utah (pomiędzy Salt Lake City, a malowniczym Moab). 8 albo 7 dolarów kosztowały.
Wracam z paczką. Deszczyk sobie dżdży. Jakżem się nie wywrócił na pierwszym stopniu. Padając ratować się chciałem. Łapałem za co się da. Finalnie stłukłem sobie dwa palce prawej dłoni. Ten malutki ucierpiał najbardziej. Na szczęście RTG nie wykazało połamania. Ale prawie miesiąc bolało. Eh, starość.
Wściekły byłem jak osa. Ale finalnie nie napisałem do administracji. Słowo daję, następnym razem obdukcję zrobię i do sądu pójdę. Trzeba na emeryturę jakoś zarobić.
A propos emerytury. Trzecia koleżanka w ciągu niecałego roku została stypendystką ZUS-u. Dokładnie dziś została. Ta pierwsza jakoś w listopadzie 2021 roku odeszła na wieczne wolne. W lipcu dołączyła Ewa z Poznania. Eh, jak ja im zazdroszczę.
A a propos szwagra. Zainspirował mnie. Grzybami. Sezon się zrobił. Codziennie kłuły mnie w oczy leśne dary. Zadzwoniłem pewnego dnia do męża siostry i się pytam jak on zalewę robi. Wyjaśnił. Prędko popędziłem na stragan i kupiłem rydze i podgrzybki. A później gąski i borowiki. Okazało się, że wywalanie słoików nie jest dobrym pomysłem, bo teraz by się przydały. Ale coś tam miałem. Przeliczyłem się z jednym. A właściwie podliczyłem się. Wydawało mi się, że grzybów mam od groma. Ale po podgotowaniu okazało się, że słoik bardziej pusty niż pełny. Ale nic to. Ważne, że mam. Zamroziłem sobie też partie jedną podgrzybków. Muszę jeszcze nakupić sobie coś na zimę. Może borowiki? Te gąski się pojawiły i zniknęły szybko. Eh.
Od kilku dni smażę grzyby. Byłem w restauracji Michela Morana. Tego od Master Chefa. Kolega z pracy rekomendował mi to miejsce i szeptał w ucho – bierz spoza karty. Zadzwoniłem do managerki i rezerwuję stół. Nieśmiało się podpytuje o te „spoza karty”. Myślałem, że to jaka kontrabanda, albo znajomości. A ona mnie uświadamia, że tablicę taką mają z daniami sezonowymi. Eh.
No nic. Wbijamy do Ma Maison i faktycznie jest jak … w domu. Spoza karty wzięliśmy tylko grzyby. A tak to jak zwykle wszędzie tatar, ślimaka, no bo to przecie u Francuza jestem oraz jakąś rybkę. Mniam!
Grzyby uwielbiam. Kiedyś mama Pana z Europy na K. zrobiła nam przepyszną jajecznicę na kurkach. Próbowałem w domu odtworzyć ten dań. Dwa razy. Za pierwszym razem podmuchałem na kurki, omiotłem miotełką i na patelnię. Kurna! Piach gryzłem, a nie grzyba. Za drugim razem, wypłukałem chanterelle i na patelnię raz-ciach wrzuciłem. Hmm, jakaś papka mi wyszła. Dałem sobie spokój z grzybami. Do teraz.
Kupiłem w sobotę rydze i borowiki. Omiotłem lekko szczoteczką i w miarę suchym zmywakiem. W przepisach stało, że można przepłukać, ale natychmiast należy osuszyć grzybki. No ja tym razem omiotłem i zmiotłem. Bez żadnych kąpieli. O mamma mia! Jaka delicja!!! Oczywiście na masełku smażone.
Dziś na obiad sobie zapodałem. Z bramborami! Mlask!
Jutro chyba risotto będzie.
Co do knajp, bo szlajam się jakoś ostatnio często, to zaszedłem do Polki Magdy Gessler. Po zwiedzaniu Zamku Królewskiego wstąpiliśmy na małe co nieco. Był ze mną polski Szwed, który jest bardzo polski. Podesłałem mu hasło na playera w TVN i on od razu na Magdę rzucił okiem i ogląda ciurkiem Kuchenne Rewolucje. Zamek Królewski taki sobie – tak przy okazji. Popierdułka jakaś. Także po zwiedzaniu musieliśmy zajść do Polki. Powiem tak, o ile ta pani zwraca uwagę i krytykuje czystość i inne takie, to mogłaby rzucić oczkiem na własne podwórko. Bardzo miła obsługa … i to tyle z pozytywów. Tatar ok, ale porcja mała. Dzień wcześniej jedliśmy dobry tatar w Cafe Mozaika za 29 zł. U Magdy – 20 złociszy więcej. Śledź ok, placki ziemniaczane też. Ale sos grzybowy taki jakiś cieniuni. Ale ich signature drink (polka drink) ciekawy, fajny. W lokalu jest tak jakby nieczysto. Kabel od lampki się przetarł i kelner chwilkę układa przewód tak, aby lampka dawała światło ciągłe. Na sali czuć zapach octu i … smażonego oleju, a raczej smażonej ryby. Śmiałem się, że może zimne nóżki podają, to temu tak czuć ocet. Ale nie, to nie ten zapach. Waliło tak, jak u mnie, jak kabinę prysznicową czyszczę miksturą: szklanka wody, dwie szklanki octu. Wstyd pani Magdo!
25 mądrości o kotach na Onecie znalazłem. Zwróciłem uwagę na ostatnią pozycję:
- Kot, który nie widział człowieka do 10 tygodnia życia, prawdopodobnie już nigdy nie pozwoli się oswoić.
Ciekawe.
No i ten dzwonek. Pisałem, że instalację gazową wymieniali. I wtedy musieli uciąć kabelek do dzwonka. Miałem iść i się awanturować, że po raz kolejny jakichś fachowców zatrudnili. Ale machnąłem ręką i w sumie posłuchałem szwagra. Ale niedawno widziałem jak jakiś fachura majstrował przy dzwonku dalszych sąsiadów. Wyglądał jak wysłannik administracji. Zagajam i się wszystko potwierdziło! Awaria globalna. Ekipa od gazu dała ciała. Awaria jest już zgłoszona. Pan zapytał tylko o numer lokalu i już. W sobotę pstrykam w przycisk przy drzwiach wejściowych moich i … DING DONG wrócił!!!
Ale po chuj mi ten dzwonek?
2 komentarze
Anonim
Nie ma nic lepszego niż rydze na maśle z solą i pieprzem. Na druigm miejscu są kanie
m
kani w tym roku nie widziałem 🙁