rezurekcja
Wielkanoc musi jaka nadciąga, bom wskrzesił chałkę. Pamiętam, jak dwa lata temu już, w piękne, aczkolwiek skażone nowym wiruskiem, wiosenne dni piekliśmy chałki. Pan od Państwa z Europy na K. wygrał. Trzeba to sprawiedliwie przyznać.
To już dwa lata. Wirusek nadal jest, ale nikt na świecie chyba sobie nim dupy nie zawraca.
Czekam cierpliwie, aż nasz (nie)rząd uprzejmie pozwoli nam ściągnąć te szmaty z buzi. Słyszałem, że od 1 kwietnia już niby ma być po tych obostrzeniach. Ale koleżanka coś mi doniosła, że od 1 maja. Eh!
No to mnie wzięło na placka. Zaglądam ja ci na blog Słodkokwaśnej i czytam, i wspominam. W przepisie kolega obiecywał, że sam nakręci filmik o zaplataniu warkocza. Hmm, 2 lata jak w buzię strzelił i nic. Co do przepisu samego, to też mam … ulepszenia. Można szybciej ugnieść.
Plan misterny sobie ułożyłem wczoraj. Ingrediencje nakupiłem i się czaję. Miałem wszystko naszykować w czwartek, żeby w piątek wstać w miarę normalnie i tylko upiec chałkę. Rozmawiałem nawet z samym Mącznym Miszczem – Wielkim Pe. Rzekł, że jeśli chcę się tak naszykować to ok, ale ciasto do zamrażalnika lub lodówki podszepnął mi włożyć. Hmm, nie da się. Za duże ciasto. Albo za mała lodówka.
Rano więc się zerwałem. Przed 6 i zaczynam modzić. Laps na blacie, ja, miska i jedziemy.
Poważyłem, dodałem, zaczyniłem (tzn. zrobiłem zaczyn). Jak sobie drożdże jadły i się pączkowały, to stwierdziłem, że przygotuję się na dalsze procedury. Do 260 gram szwedzkiej mąki dodałem 35 g cukru, jajko, 5 gr soli … i tu mnie motyla noga tknęło. To co sypałem 35 gram to nie był CUKIER! Żem zaklął szpetnie po wtóry raz i zacząłem odsypywać mąkę z solą. Nawet myśl taka rezolutna naszła, żeby wszystko w czorty wywalić i od nowa zacząć. Ale nie, szkoda mąki. Proceduję wściekły dalej. O mały włos, a zamiast zaczynu dałbym jogurt z bananem. Na głos się skarciłem i wziąłem w garść. Wszystko finalnie poszło gładko. Film z jutuba jak pani zaplata warkocze odtwarzałem w zwolnieniu x0,25. Szybko coś paniusia machała rączkami. Nie nadążałem w tempie rzeczywistym.
Nastąpiła dziś też rezurekcja mego piekarnika. Jakiś czas spory temu warzyłem zupę. Nie wiem jak to się stało, ale odcedzając warzywa i mięso, spora część tłustego płynu dostała się w między szybki w drzwiach piekarnika. Zakląłem bardzo nieładnie, bo oczywiście dostęp do tego międzyszybia żaden. Zacieki zaschły i zrobiły się bardzo brzydkie drzwiczki od piekarnika. Jak polerowałem później kuchnię, to świadomie odwracałem wzrok, jak na piekarnik miałem rzucić okiem, kiedy oplatałem kuchnię wzrokiem z dumy. Jak siedziałem na tronie przy otwartych drzwiach, to wstyd widziałem na wprost. Załamany byłem. Już nawet myślałem o zakupie nowego piekarnika. Serio. Tak mam. Jak Maciusiek coś do łba wbije, to nie ma zmiłuj.
I dziś mnie spotkało ogromne szczęście. Kolega przeglądał TikToka (albo tweetera? Nie, chyba tiktoka). Głośne to i głupkowate. Ale w pewnym momencie zobaczyłem jak jakiś chłop rozbiera piekarnik i czyści! Żem się podniecił, jak nigdy. Podbiegłem do pieca, nacisnąłem gdzie trzeba było, zdjąłem to plastikowe i … szybki się wyjęły! Złapałem za szmatę, za mopa parowego, za środek do odtłuszczania i zacząłem szorować. Ekstaza! Teraz sobie siedzę przed piekarnikiem, popijam drinka, palę fajkę i się patrzę jak sroka w gnat w czyściuteńkie drzwiczki (foto już po całym zabiegu zrobione)!
Po południu, po szopingu nadszedł czas relaksu. Się jakiś czas temu umówiłem na testowanie jedzenia u Sowy w Restauracji N31 przy ul. Nowogrodzkiej. Umordowany po szopingu jak pies zaszedłem i po prosiłem o piwo. Niestety mieli tylko małe, butelkowane z browaru Piaseczyńskiego … za … kacze pióro … trzydzieści-o-matko-boska-pięć złociszy. Ale kolega mądrze stwierdził – raz się żyje. Przekonał mnie. Wziąłem. Dobre było.
Oczywiście jak zwykle zamówiłem tatara i był zonk. Jakiś słonawy, bez smaku specjalnego. Ale ciekawym pomysłem były plasterki słoniny. Plastry tuńczyka obsmażone w sezamie jednak lepsze były.
Na główne się wahałem – zgodnie z sugestią Stefana, sąsiada z Santorini, chciałem wziąć oktopusa (zawsze oktopusa bierz [sic!]). U Pana Sowy mięczak serwowany jest z kalmarem i sałatką z fenkuła. Ale wolno pieczona goleń Yorkshire też krzyczała do mnie z karty „zjedz mnie! zjedz mnie!”. Zapytałem się pani kelnerki co mówi o obu daniach. Rzekła, że słyną z ośmiornicy i wysoko poprzeczkę w Warszawie zawiesili. Przekonała mnie. Ten sos rouille też osobliwy. Dobry oktopus.
Dostaliśmy kilka rzeczy gratis (tatar z tuńczyka na czipsie, mini deserek, łyżka lodu z marakują na oczyszczenie kubków smakowych po przystawce, kieliszeczek napitku na koniec), ale rachunek był z serii paragon strasznego strachu!
Mark Lanegan zmartwychwstał. Polskie Znaki wydało płytę, na którą zaprosiły różne osoby. I tam też jest Mark! Eh, co za głos, co za strata. RIP Mark Lanegan.
Jeden komentarz
Pingback: