podróże,  życie

albania, po prostu albania

jestem taka gapa. Do gruzji się od lat wybieram i jakaś sójka jestem. Nie byłem. A wszyscy mówili kilka ładnych wiosen temu, że to jest ten czas. Później może być za późno. Także do albanii czmychnąłem w miarę szybko. Po dwóch latach brzdąkania o niej. W październiku nabyłem bilety, chyba w dobrej cenie (nie pamiętam już). Najpierw myślałem tak „oh, ta albania, to dopiero za pół roku”. Później było „eh ta albania, to za dwa miesiące”. A teraz? „Oj, ta albania! Jeszcze tylko kilka dni i powrót”. A się nie chce.

Wylot mieliśmy z Malmo. Bo taniej i wygodniej. Na lotnisku pasażerowie wyglądali jak z … Albanii. I tu muszę przeprosić, że uprzedzony byłem do nacji. Spodziewałem się, że jakieś dziady będą. Na lotnisku wrażenie było całkiem nie zmienione. Nie, nie chcę nikogo obrażać. Lubię takie kraje. Cięgnie mnie doń. Nie wiem, czy to coś na zasadzie syndromu sztokholmskiego, czy po prostu czuję się zjednoczony z krajami postkomunistycznymi, będącymi pod reżimem.

Wizzair oczywiście nas nie zawiódł i lot nam opóźnił. Na szczęście tylko o 40 minut. Ale i tak to było nam nie na rękę, bo wylądowaliśmy po 1 w nocy.

Na szczęście nasz przemiły hotel, za 20 euro, podstawił na kierowcę, który się spóźnił. Ale tylko o 3 minuty. Jadąc do hotelu (ok. 20 minut) popatrzyłem przez okno limuzyny. Hm, kraj różnic i kontrastów. Logo wielkich, zagranicznych korporacji bije po oczach. Te świetne budynki przeplatane były starymi ruderami albo dziwnymi, architektonicznymi dziwolągami. Wtedy to się mogłoby nazywać modern art., ale w czasach komunizmu oczywiście nie nazywało się tak. Sztuka użytkowa pewnie to była.

Zaciągnąłem języka przed wylotem. Akurat koleżanka była. Ale 6 lat temu. To wiadomo, że po tej zarazie to wieczność. Inny świat, inna cywilizacja.

I takie mam wrażenia:

– po angielsku ciężko się dogadać, ale HALO, to nie koniec świata. Dajemy radę. Nie ma problemu. Używamy międzynarodowego języka pięniądza

– zielono

– pieszy niby ma pierwszeństwo, ale … hahahahahaha … jasne

– kontrast/różnorodność

– współczuję rowerzystom. Masakra się chodzi po chodniku. A tu jeszcze dwa kółka cię mijają. Gorzej niż na Manhattanie

– jarają wszędzie. Niestety najbardziej czuć to w knajpach na zewnątrz (w środku nie można palić)

– nie jest tak tanio, jakby mogło się wydawać. Za melona w sklepie zapłaciłem 24 złocisze!!!

– miasto jest bardzo dobrze rozwinięte, jeśli chodzi o rozwiązania technologiczne. Ławki z usb i darmowym wi-fi. Fajne światła dla pieszych. Ludzie dobrze ubrani. Widać wysoki poziom rozwoju i świadmości.

Hotel mamy z serii B&B. Skromnie, ale czysto i bardzo miła obsługa. Dziewczynka nam doradza we wszystkim. Na ścianie informacyjnej była lista z „6 hot spots”. Do tego dołożyliśmy 15 miejsc, które należy zobaczyć. I ruszyliśmy w miasto.

Polecam Tiranę. Z całego serca. Taka Rumunia, Włochy, Te Aviv. Czasem i Ukraina. Fajna mikstura. Język też osobliwy.

Nastawiałem się również na jedzenie.

Pierwszego dnia, tak ścichapęk wylądowaliśmy w Greek Street Food. Po wejściu do środka od razu pomyślałem, że to taki standard złotych łuków (dla nie kumatych Złote Łuki = Mak). Ale ok, jak się już weszło, to trzeba coś przetrącić. I ku naszemu zaskoczeniu pita z kalmarami i sałatka z awokado okazała się strzałem w 10! Mega smaczne i świeże.

lunch Greek street food
lunch Greek street food

Kolację mieliśmy w bizantyjskich ruinach. No może przesadzam, ale kiedyś tam stał jakiś pałac. Mury tylko się ostały. W środku knajpa na knajpie. Menu dosyć proste, bo wybierasz tylko mięso i kucharz zajmuje się resztą. Można wybrać wieprzowinę, wołowinę, jagnięcinę, kozinę. Przystawki lokalne dostają wszyscy takie samo. Danie główne jest serwowane na dwie osoby. Wzięliśmy wołowe. Dobrze doprawione, chrupiące.

beef me ceren
beef me ceren

Dziś był dzień owoców morza.

Wstawka: Nie muszę chyba przypominać, że ja od czasów spotkania Stefana na Santorini trzymam się jego zasady – zawsze bierz oktopusa!

Lunch w modnej i bardzo ekskluzywnej drzewiej dzielnicy Blloku. Kelner bardzo mało przyjazny. Dziwną minę zrobił, jak zapytaliśmy się czy czynne. Chyba nie było, ale po zrobieniu szybkiego focha oznajmił, że czynne. Ale jedzenie było ok.

Na kolację zaszliśmy do Varkat 400 metrów od hotelu. Dzielnia mało przyjemna, choć według wszelkich opinii bezpieczna.

I się okazało, że sam szef nas ugościł. Piękną angielszczyzną opowiedział nam całą kartę, także wiedzieliśmy co zamówić. Nie wiem, jak się to stało, ale 9 dań nam wyszło. Za 260 złociszy. Przy okazji dostaliśmy lekcję historii o Tiranie i Albanii. Był kiedyś taki dowcip:

– ile pan ma lat? – pyta się rekruter

– 20 – odpowiada kandydat

– i pisze pan, że ma 25 lat doświadczenia?

– tak, nadgodziny brałem

I tu też było coś w ten deseń. Szef kuchni i współwłaściciel ma 28 lat i knajpę prowadzi od 13. Najpierw był to rodzinny biznes, a teraz w kilka osób to prowadzi. Nadal słychać entuzjazm w głosie i przede wszystkim wciąż ma zapał do tej pracy. Oczywiście chłopak samouk. Dodatkowo doradził i odradził na kilka rzeczy. Chciałem jechać do Berat, miasta 1001 okien. Enea Kapaj wzdrygnął się na samą myśl i zaproponował nam zupełnie inny kierunek. Musimy przemyśleć za i przeciw. Oczywiście można się wszędzie autobusem dostać. Kraj jest mały. Ale na myślę o wynajmie auta. Ale w Albanii jest zero tolerancji. 0,01 promila można mieć, czyli trzeba być trzeźwym. Pomyślimy.

Jak na razie jestem zachwycony Tiraną. Świetne miejsce. Serdecznie polecam.

I chyba po raz pierwszy mam uczulenie. Nie wiem tylko na co. Mam wrażenie kataru. Smarkam i ciągam nosem. Do tego oczy by chętnie chciałyby być zamknięte.

 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!