Jestem straumatyzowany
Z taką pewną nieśmiałością naszło mnie. A to wszystko spowodował deszcz, jedno zdjęcie, jeden owoc.
Jak grzyby po deszczu te truskawki wyrosły.
Pamiętam jak rok temu postanowiłem zrobić dżem. Po raz pierwszy w życiu dżem.
Oczywiście na sam przód zatelefonowałem do ekspertki wszelkiej Kulinarii – mamusi. Wywiedziałem się wszystkiego. Przy okazji konwersowania z Wielkim Pe, kiedy to poinformowałem go o moim planie, nauczyłem się, że warto dorzucić kilka plasterków imbiru.
– ale jak to imbiru? Przecie nie znajdę później – pytam wielce zadziwiony
– znajdziesz – odpowiedział ze stoickim spokojem Wielki Pe!
I cholera, znalazłem!
Nie byłem zachwycony z moich dżemów. W sumie to jestem rzadko kontent. Krytyczny co do swoich kuchennych dzieł jestem. Gotowałem to ze 3 dni, po kilka godzin. Na szczęście miałem wtedy płytę gazową i nie było inflacji, więc nie droga to impreza była. Oczywiście ze 100 kilo truskawek zrobiła się jakaś mała papka. Ale gęsta papka wyglądająca jak marmolada, a nie dżem. Zapakowałem wszystko do 4 słoiczków. Po wystygnięciu nauczyłem się, że papka gęstnieje po ochłodzeniu. Koszt wyniósł tyle co 4 słoiczki dżemu w sklepie BIO, czyli droga impreza.
Obdarowałem kilka osób słoiczkiem i zebrałem pochwały. No to ok.
W tym roku oczywiście inflacja odstraszała do robienia przetworów. Ale się jakoś tak uniosłem i stwierdziłem, że robię! Nie straszne mi inflacyje! 7 złociszy za kilogram. Nakupiłem 4,4 kg. Mogłem pojechać gdzieś pod Nasielsk i sam nazbierać owoców, ale nie. Kto bogatemu zabroni kupić 4,4 kg truskawek?
Oczywiście telefon do domu rodzinnego po rady. Papa odebrał, komunikując, że mamusia na modły poszła do takiego budynku z krzyżem. Tatuś oczywiście swoje przepisy kulinarne do grobu zabiera, więc nic mi nie chciał podpowiedzieć. Mamusia oddzwoniła i doradziła również dodanie soku z cytryny, żeby kolor był.
Długa historia krótko – dodałem imbir, cukier, sok z cytryny. Hmmm. Jakiś ciemny i bardzo słodki dżem mi wyszedł. Ale! Bo zawsze jest jakieś ale, wyłączyłem wszystko szybciej niż rok temu, kiedy papka była jeszcze w miarę rzadka. No bo nauczyłem się, że wszystko zgęstnieje. Taki chytrusek byłem. Musiałem do sklepu lecieć po szkło, bo okazało się, że słoików nie mam!
I tu nadszedł moment pasteryzacji. Normalnie gotuję słoiki albo nalewam do środka i od razu do góry nogami stawiam i ręcznikiem okrywam. Tym razem przewróciło mi się w głowie i postanowiłem, że mi się dżem upiecze. Wyczytałem mądrości w internetach i wsunąłem słoiczki do pieca. Zadowolony czekam sobie na spasteryzowanie się. Dzwoni piec, że już czas minął. Też się już dawno nauczyłem, że nie wyciągamy tak od razu, dajemy wystygnąć w piecu. Po 2 godzinach otwieram drzwiczki i naszły mnie dwie straszne myśli:
– piekarnik znowu ujebany, trzeba umyć
– a jak wybuchną słoiki?
Cały czas miałem w głowie to straszne bliskie spotkanie ze śmiercią u Słodkokwaśnej.
Moje słoiki gorące co prawda nie były, tylko ciepłe, ale strach był. Straszny strach. Przecie wtedy mało co i by nas ubiło!
Tu mi się włączył tryb „pomysłowy Dobromir”. Uchyliłem drzwi piekarnika, wziąłem łapkę chroniącą przed gorącem, kucnąłem z boku pieca, żeby w razie ewentualnej eksplozji nie dostać po twarzy i tak z boczku zacząłem przekręcać słoiczki. Za każdym razem myślałem, że mi łapy urwie. I się, jak to durny Maciek ma w naturze, zacząłem zastanawiać jak będę żył bez ręki. No durny Maciek. Ale ufff, udało się! Słoiki przekręcone, ręce nieurwane. Trochę się lepią słoiki ale mam nadzieję, że przetwory będą pyszne.
Niestety dżemy są ciemne – czyli sok z cytryny nie zadziałał.
I … nie znalazłem tym razem wszystkich plasterków imbiru! Jeden udało mi się od razu wyłowić. Hm, no trudno, ktoś będzie naturalny antybiotyk w dżemie miał.
Jutro odpalam pierwszy słoiczek – naleśniki z dżemem będą na śniadanie. Dwa tylko zjem placki, bo zawsze wychodzi mi pierwszy i ostatni naleśnik.
Podoba mi się imię/wyraz Hortensja. W sumie brzmi również jak zbiór cech charakteru. Tak jak Janusz i Grażyna. Kiedyś poznałem jedną Hortensję z Francji, czarnoskórą. Ale ona mówiła na siebie Ortens. Kto zna francuski, to wie czemu tak (francuzi mają nieme H. Otel, a my hotel). Właśnie! Ja od lipca odpalam jakiś turbo kurs szwedzkiego. Zapisałem się. 3 tygodnie, 4 dni w tygodniu, 3 godziny dziennie. Mogłem dokupić za 50 zł 10 godzin konwersacji z lektorem ze Szwecji. Ale na jesieni dopiero. Ale halo! Przecie ja mam konwersatorium co chwilę. Za darmo. Dla zainteresowanych nauką szwedzkiego polecam unikanie Skane, czyli południa Szwecji. Matko boska co za akcent! Sztokholmski brzmi milej. Północny szwedzki brzmi jak fiński, także też odradzam.
Jedna szkoła dała mi dostęp do lekcji za darmo. Grupa ruszyła w marcu. Ja dołączyłem po 3 miesiącach. Oj, to ja jestem bardziej zaawansowany niż te osoby. No zobaczymy. Niby między 11 a 17 lipca odpalamy kursik. IKEA, here i come! czyli IKEA’o nadciągam!