sometimes I feel like I live in Grand Central Station
Z okazji takiego malego swieta pozwalam sobie w tytule posta zacytowac pewna piosenke – Lady zGaga + Bejonse “Telephone”.
Po ponad 2 latach i prawie 3 miesiacach znowu sobie siedze w autobusie nr 164 w drodze do Miasta.
Na nowo musze sie nauczyc pisac, gdy trzesie.
Za oknem szaro, buro i ponuro (chyba ulubione powiedzenie tego wyjazdu). Ale pogodynka pokazala, ze po poludniu jakies slonce ma sie pokazac. Zobaczymy. Planu na Miasto nie mam. Moze znowu w sercu Manhattanu kupie buty?
A moze zakoncze na ten czas pisanie i popatrze przez okno co i jak na amerykanskiej ziemi?
Wytrzaslo, potrzaslo tak, ze sie zdrzemnalem w autobusie.
Z PABT* poszedlem prosto do informacji turystycznej na Times Square po troche makulatury. Wzialem mape Miasta (w sumie nie wiem czemu) oraz metra (tez nie wiem czemu). A moze kiedy na The Bronx zajrze? A moze na Staten Island? To sie mapy przydadza.
Zajrzalem do jednej Duperella Store ale nic mnie nie przekonalo. Same duperele.
Na szczescie na Times Square jest Aeropostale, wiec w koncu kupilem druga i ostatnia pare jeansow. Pytanie: Can i pay for them without taking them off nie zdziwilo sprzedawcow ale i tak skonczylo sie na tym, ze musialem zdjac, zaplacic i zalozyc spodnie z powrotem. Juz kilka razy w USA i Polsce zdarzalo mi sie, ze za cos placilem nie sciagajac z siebie.
Jak zwykle odwiedzilem moj ulubiony park i w sumie najbardziej ulubione miejsce w Miescie – Bryant Park, gdzie w koncu jest zielono i zycie tetni. Ludzie sie chillout-uja i jest milo. Obok mnie arykansko-amerykanska panna gra w pingponga ze swoim ziomem. Troche za wietrzenie jak na ten sport. Ale pani wiecej gada, niz gra. Zza drzew przebija sie wytytulowany Grand Central Station, do ktorego zmierze za chwile. 5 lat temu w tej okolicy kupilem fajne buty. Moze i teraz…
Sometimes i feel like i live in Grand Central Station
Pooblatywalem sie jak glupi dookola. Po sklepie ani widu, ani slychu. Wypstrykalem od srodka dworzec.
Pochodzilem sobie od Lexington Ave do 8 Ave w dol, az do 32 ulicy. Po dordze odwiedzilem sklepy, w ktorych cos do obucia moglo byc – JC Penny, Macy’s, Famous Footwear. Plus inne takie, co byly po drodze. Oczywiscie nasluchalem sie handba, handba, handba na przemian z armba, armba armba. Dla niewtajemniczonych powiem, ze chodzi o torebki – hand bag i arm bag.
Za najwyzszym budynkiem w Miescie – Empire State Building zakrecilem sie i wrocilem na gore do PABT.
Ponad 9 000 kokow. Nie pisalem. Moj pedometer zmartwychwstal. Mam go znowu przy pasku i licze kroki, odleglosc i kalorie. Choc z tymi kaloriami nie ma co sie podniecac – burbon jest kaloryczny, wiec what goes around, comes around.
Wlasnie czekam w autobusie, az ruszymy do domu. Jakis wazon siedzacy obok na mnie zerka. A wlasciwie to na to, co pisze. Strasznie bazgrole, to moze pomysli, ze to hebrajski. Chyba pan nie rozumie, bo nie obrazil sie za wazona. OK, jedziemy. Pierwszy odcinek podrozy to Holland Tunnel.
94:42 minut iscia
6,75 km iscia
548 kcal – iscie dokladny ten moj pedometr.
*PABT – Port Authority Bus Terminal