Taxation without representation
Wybraliśmy się w końcu do D.C. Już nawet hotel mieliśmy zabukowany ale Sasza w ostatniej chwili kazał odwołać. Okazało się, ze odwiedzimy znajomych Pana mieszkających w Reston, VA. Tylko 21,7 mili od Białego Domku.
Nawigacja skazała, ze będziemy jechać 4 godziny i 1 minute. Wyszło trochę więcej bo raz na napisanie się zatrzymaliśmy, kupując pyszności w McDonalds.
Wyruszyliśmy ze stanu New Jersey zwanego Garden State i przejechaliśmy przez:
Pensylwania – State of Independence
Maryland – Old Line State; Free State; Little America; America in Minature
Delaware – The First State
Virginia – Old Dominion; Mother of Presidents; Mother of States
Lena i Sierjoga okazali się być przesympatycznymi ludźmi, bardzo gościnnymi. Także od razu wycieczka nam się spodobała. Reston, a właściwie osiedle, na którym mieszkają tez było sympatyczne i urokliwe. Dom maja duży w piwnicy salon z tv i ogródkiem, na parterze – kuchnia z salonem do słuchania muzyki i na gorze – sypialnie.
Sasza zna się z nimi jeszcze z czasów pracy w Moskwie. Lena i Sergiej przyjechali tu w 1998 roku, a Pan rok później.
Lena podrzuciła mnie i Ule do West Church Falls Metro Station i zaczęła się nasza przygoda ze zwiedzaniem Waszyngtonu. Na sam przód przyszło nam zmagać się z maszyna do biletów. Piękna, wielka, kolorowa z maluteńkim wyświetlaczem i trzema przyciskami A, B, C. Z czym jak z czym, ale z maszyna do biletów, to chyba każdy głupi potrafi się obejść. No i jak głupi poszedłem do pani Biletowej Oficerki o kolorze skory odmiennym od mojego. Niemiło powiedziała, ze wszystko jest napisane na maszynie i “follow the instructions”. Grrrr. Wcześniej podpytaliśmy się kogoś o pomoc. Ta osoba tez miała przerażenie w oczach. W drodze powrotnej do automatu ta sama osoba podpowiedziała, żeby do jeszcze jednej pani podejść, bo ta rozkminia maszynę. Udało nam się tylko namierzyć, ze od naszej stacji do South Capitol cena za bilet wynosi 3,45$. W dwie strony to będzie 6,90. Kupiliśmy w końcu dwa bilety i zeszliśmy na peron. Jako, ze pod dachem trochę wiało i było chłodnawo, poszliśmy na sam koniec platformy ogrzać się w słońcu. Jacyś pracownicy metra wracający skądś okazali się bardziej pomocni, bo jeden pan powiedział “the train stops over there” pokazując palcem środek platformy. Uświadomiliśmy pana, ze się w słońcu kąpiemy ale podziękowaliśmy za rade.
Nadjechało metro. 16 stacji do South Capitol, czyli końca wszelkich atrakcji miasta. Na 5 stacji stwierdziliśmy, ze może lepiej wysiąść na początku Mall-a, czyli na Foggy Bottom George Washington University. The National Mall to taki prostokąt zaczynający się Monumentem Lincolna i kończący sie Capitolem. Po obu stronach tego prostokąta ciągną się: Constitution Ave i Independence Ave usiane darmowymi muzea. Rożnymi! Muzeum ludzi, muzeum historii naturalnej itd.
Może teraz napisze o moich refleksjach na temat miasta:
– nikt nie pali! Przez 10 minut rozglądałem się za kimś palącym. Nie wiedziałem w sumie, czy publiczne palenie jest zabronione. Zapaliłem w sumie 3 papierosy, rozglądając się za każdym razem nerwowo, czy nikt nie rzuca mi niewłaściwego spojrzenia.
– pusto w tym mieście! Gdyby nie turyści, to na ulicy byliby biegacze i rowerzyści, z przewaga tych pierwszych. Ogromna przewaga. Także realia w serialu “House of Cards” jak najbardziej zachowane. Główna bohaterka przecież namiętnie biegała.
– czysto! Bardzo schludne miasto. Grzeczne, ułożone. Wiadomo – stolica najpotężniejszego państwa na świecie.
– na światłach pokazuje się czas do białego światła. W USA tylko czerwone światło jest czerwone, a zielone jest białe. Rozśmieszyło nas, gdy na jednym, niewielkim przejściu pojawiła się liczba “99”. 99 sekund do białego światła!
– samoloty latające nad głowami ludzi. Przedziwne wrażenie. Nad Manhattanem jest zakaz latania.
– zielono!
– straszne odległości między punktami zwiedzania. Zrobiliśmy 10 km, idąc 122 minuty!
– makabra w poruszaniu się autem! Nie dość, ze tłoczno, to jeszcze problem z zaparkowaniem.
Wysiedliśmy z tego metra, zrobiliśmy zdjęcie mapy na przystanku i poszliśmy dalej. Mauzoleum Lincolna pierwsze nam się pokazało. Widok jest dziwny tych zabytków. Zielono wszędzie i nagle taki biały, wielki gmach! Zwiedzanie wygląda jak ściganie drugiego końca tęczy. Wydaje się, ze już tuz tuz jesteśmy, a to jeszcze tyle trzeba przejść. Obeszliśmy Monument Linkolna. Na samej gorze, do okola są podane nazwy stanów wraz z rokiem przystąpienia do Unii. Zapamiętałem tylko kilka pierwszych – Delaware, New Jersey, Pennsylwania. Pierwotnie Unie zawiązało 13 stanów (jest to m. in. pytanie na przyznanie obywatelstwa).
O przodu weszliśmy na gore zobaczyć jak siedzi Abra-Ham-Ka-Dabra Lincoln. Duży! Monumentalny! Stojąc plecami do El Presidente widać wielką sadzawkę i Washington Monument. A jak się przesunie w lewo, to nawet dach Capitolu. Nie wiem dlaczego cały czas mówiłem Coloseum!
Od Abrahama od razu ruszyliśmy do Baracka.
Po drodze minęliśmy ścianę ofiar wojny wietnamskiej.
Biały Dom jest … biały i zarazem nie taki duży. Lekko się zaskoczyłem wielkością. Na szczęście turystów w mieście mało, wiec można było dostać się pod bramę. Ula powiedziała, ze jak była 7 lat temu, to na Pennsylwania Ave było tyle ludzi, ze dostatnie sie pod plot było niemożliwe.
Biały Malutki Domek (no, ok, nie taki on mały, ale zawsze mi się wydawało, ze jest duży) obeszliśmy, żeby zrobić zdjęcie od tylu.
Następny na naszej trasie był Washington Monument, który tylko minęliśmy, bo był w restauracji. Popękał podczas trzęsienia ziemi w sierpniu 2011 r. Obelisk jest jednym z najwyższych w swoim rodzaju obiektów i liczy bez mała 170 m. Wewnątrz pomnika znajduje się winda, którą można było wjechać na jego szczyt, skąd w zależności od przezroczystości powietrza rozciąga się widok nawet na ponad 60 km.
W międzyczasie mignęła mi kopułka. Okazało się, ze to Jefferson Memorial. Postanowiliśmy podejść, bo wydawał się całkiem blisko. Wydawał się jest właściwym słowem. Między nami była tylko wielka sadzawka. Pójście tam i z powrotem zajęłoby nam z godzinę. Mogliśmy tez wypożyczyć rower wodny. Ale czas mieliśmy ograniczony, bo musieliśmy być w domu po 20, żeby Ula mogla ułożyć młodego do snu. Później na mapie zobaczyłem, ze memorial stoi na wyspie, wiec dobrze, ze nie podjęliśmy próby iścia.
Pod koniec XIX w. w miejscu, na którym dzisiaj znajduje się Jefferson Memorial, składowano wybierany z dna rzeki Potomac materiał osadowy. Teren stał się wówczas popularnym wśród mieszkańców miasta miejscem plażowania. Będąc usytuowanym na wprost Bialego Domu, nadawał się znakomicie na wzniesienie na nim ważnego z punktu widzenia historii państwa pomnika. W 1901 senacka komisja odpowiedzialna za przebudowę stolicy kraju, zwana Komisją McMillana, zaproponowała wzniesienie budowli-panteonu, w której mogłyby być ustawione statuy sławnych postaci. Nie podjęto jednak żadnych konkretnych decyzji.
Następnie rzuciliśmy się w kierunku The Capitol. Przed nami tylko długie na parę kilometrów pola do przejścia. Zrobiliśmy postój na lekki odpoczynek, kończąc niedobrego bajgla. Obok dziecko wiązało but ojcu. Ciekawe czy stary wie, ze era niewolnictwa skończyła się dawno.
Capitol obeszliśmy. O ile z przodu było kilka osób, to z tylu (czyli od wejścia) nie było już nikogo. Ale to naprawdę koniec już Malla, wiec ludzie mogli mieć dosyć. Odległości są iście amerykańskie. Od Capitolu do metra doprowadziła nas New Jersey Ave. Poczuliśmy się jak w domu. Ulice w Waszyngtonie maja np. numerki (tak jak wszędzie), litery (np. ulica M) oraz nazwy stanów (np. West Virginia Ave).
Wsiedliśmy na South Capitol i pojechaliśmy do naszej stacji. Lena nas odebrała. Żeby nie było tak prosto, na wyjściu, na bramkach znowu nas spotkała niespodzianka. Okazało się, ze maszyna liczy sobie 1$ za wydanie karty, na której jest zakodowany bilet! W związku z tym, ze wysiedliśmy wcześniej, to zaoszczędziliśmy 70c. W maszynie przy bramce okazało się, ze brakuje nam jeszcze 1,3$. Czyli maszyna liczy sobie dodatkowego dolara za wydanie biletu w każda stronę (mimo, ze cały czas używaliśmy jednego kartonika)! Zdzierstwo! Oczywiście zanim się zorientowaliśmy o co chodzi poszliśmy do naszej Biletowej Oficerki. Ta nie patrząc na nas pokazała palcem plansze i powiedziała “read the regulations”.
Wrocilismy do Reston i spędziliśmy przesympatyczny wieczór z gospodarzami.
Na drugi dzień, o 9 rano pożegnaliśmy się z gospodarzami i pojechaliśmy do D.C. Tym razem padło na Georgetown, czyli takie niby Old Town. Urokliwie, kolorowo i sympatycznie. Ale jakiegoś większego szalu nie ma. Zajęło nam tam godzinę. Państwo poszło z młodym w jedna stronę, a ja obleciałem osiedle wzdłuż i wszerz.
Później udaliśmy się do Muzeum Historii Naturalnej. Ula z młodym wysiadła wcześniej, bo mały już marudził, a my szukaliśmy miejsca. Jeden niewłaściwy ruch i już byliśmy na autostradzie poza centrum miasta. Wróciliśmy na Mall i fuksem udało nam się zaparkować z tylu wejścia do muzeum.
Muzeum w stylu miasta – czysto, schludnie, fajnie. Nowojorskie muzeum jest większe, ale tu tez milo spędza się czas. Wyszedłem pierwszy i jakiś azjatycki pan zaczął coś mówić na temat auta. Kompletnie nie wiedziałem o co chodzi. Zadzwoniłem do Saszy i powiedziałem, ze chyba źle zaparkowaliśmy. Okazało się, ze pan stal na ulicy swoim autem z przyczepa z jedzeniem. Zablokowaliśmy go. Ooops.
Wracało się długo. Wyjazd z D.C. koszmarny. W Pensylwanii tez lekko tłoczno. A NJ Turnpike jak zwykle o tej porze pełna aut. 6 godzin wracaliśmy.
W domu urządziliśmy biesiadę i poszliśmy wcześnie spać.
Zastanawiam się nad Bostonem. Myślałem, ze taniej będzie w związku z ostatnimi wydarzeniami. Ale nie. Hotele zaczynają się od 500 zł za noc.
Waszyngton bardzo polecam!