myślę sobie, że ta zima kiedyś musi minąć …
… zazieleni się, urośnie kilka drzew.
Wiosna idzie.
To już fakt. Mój organizm daje to po sobie poznać. No bo od miesiąca nie mogę się odetkać. Organizm nie może się chyba pozbierać po zimie i wariuje. Dodatkowo po ostatnim wyjściu dobiłem się dobitniej. Weekend był masakryczny. Ale w sensie dyskomfortu. Wczoraj ból miedzy oczami (zatoki?) plus temperatura. Na szczęście po zażyciu polopiryny spadło do 37. Idę jutro do lekarza, dosyć leczenia się na własna rękę. Ileż można czosnku jeść i pić herbaty z miodem? – pomyślałem.
Rano wstaję i … jak ręką odjął. Wszystkie bóle i temperatury wysokie odeszły. Umyłem zęby i się spociłem. Do lekarza sznela i raus! Na szczęście daleko nie mam do przychodni. Niech żyje Google, który wskazał drogę i miejsce.
W przychodni oczywiście nic się nie zmieniło od przynajmniej 7 lat (bo wtedy byłem ostatni raz państwowo u lekarza). Na zapis już oczywiście było bez szans. Mogłem na jutro się umówić ale pod warunkiem, że zadzwonię rano i będę miał szczęście, że ktoś odbierze i mnie zapisze. No nic, idę na górę zapytać czy pani doktór łaskawie mnie bez numerka przyjmie. Powiedziała, że przyjmie. Uf. Szybka rejestracja i wracam na górę. Pan pacjent, który był przede mną dał sobie spokój i zgubiłem rachubę, bo nie wiem kto był przed nim. Ale to nie miało znaczenia, gdyż wszyscy mieli „numerki”, czyli byli ustawieni na odpowiednie godziny. Dodatkowo i pechowo, trzeci lekarz dyżurujący nie pojawił się i połowa jego pacjentów przeniosła się do mojej pani doktór. Z każdym kwadransem pojawiały się kolejne osoby na godzinę 11 czy też 11:15. Oczywiście razy dwa, bo jedni byli pierwotnie od mojej pani doktór, a drudzy od nieobecnej lekarki. No i dyskusje pod drzwiami, kto na którą i nie prawda, że pani ma 11:15, bo ja mam 11:15. Lekkie zamieszanie i ustalanie kolejności. Na szczęście pani doktór wyszła i zapytała się kto jest bez numerka. Jakaś starsza pani, która przyszła długo po mnie zaczęła coś skonsternowana cicho pod nosem bąkać „bez numerka, bez numerka, ja chyba nie mam numerka”. Ale ja już kurtkę ciskałem na krzesło i już meldowałem się w gabinecie. Wcisnął się jeszcze jakiś pan, niby po receptę.
Pani doktór patrząc na kartę pacjenta się pyta „Pan Mahomet?”. Named – odpowiada arabsko wyglądający starszy pan. Problem językowy był widoczny, bo nawet ja nie rozumiałem co mówi ten pan. Okazało się, że pan nie miał skierowania czy też wskazania od urologa, które upoważniałoby do legalnego wystawienia recepty przez moją panią doktór. Pan się dopytywał co ma zrobić i zaczął tłumaczyć swoją sytuację. Babka go gasiła za każdym razem tekstami typu „proszę już ze mną nie dyskutować”, „nie będzie mi pan mówił co ja mam zrobić”. Pan wyszedł ze skierowaniem do urologa, a pani doktór skwitowała tą sytuację krótko „ci Arabowie. Wydaje im się, że są najważniejsi”. Chyba liczyła na moją aprobatę ale powiedziałem jej, że nie wiem, bo nie znam żadnych Arabów.
Ale ja znam. Studiowało ich dużo razem ze mną. Wszyscy są tacy sami – uświadomiła mnie.
Co za nastawienie!
Opowiadam pani doktór co mi jest. Pani się każe rozebrać do badania. Ja powolutku się obnażam i mówię, że katar, że kaszel.
– szybko, szybko, nie mamy czasu na rozmowy.
No i temperatura wczoraj była.
– nie mówimy tylko szybciej z tą koszulką. Proszę ja rzucić na krzesło
No i dziś spociłem się myjąc zęby i stojąc w kolejce w recepcji. Chyba osłabiony jestem.
– proszę siadać i otworzyć buzię. Szeroko! Proszę powiedzieć A.
Ciekawe czy można powiedzieć „Wal się” zamiast „Aaaaaaaaaaaaa”
– głęboko oddychać. Głęboko! Głębiej! Jeszcze!
Jak w wojsku, albo na zajęciach z P.O. bo w wojsku nie byłem.
Skończyła badać i siadam na krzesło obok biurka pani doktór. I mówię, że oprócz tych objawów, to ja jeszcze bezrobotny jestem i z tego stresu to mi się chyba odporność obniża. Więc może coś na odpo…
– wiem, że bezrobotny. Napisane na karcie jest. Jakie pan ma wykształcenie
– wyższe
– jest pan lekarzem
– lekarzem? Skąd taki wniosek? (myślałem, że pije do tego, że się wymądrzam, że obniżona odporność ze stresu)
– powiedział pan, że wyższe. Ale jakie studia pan skończył?
No i tu mnie wkurzyła. Co ją to obchodzi. Przepraszam, co ją to interesuje, bo jak wiadomo to obchodzi koń pole. Postanowiłem się zrelaksować w rozmowie z panią doktór.
– zarządzanie i marketing
– a cóż to za studia?
– modne w latach 90.
– i mógłby pan mną zarządzać?
Nawet jakbym miał 50-cio stopniową gorączkę, to nawet i wtedy nie miałbym ochoty zarządzać ta panią
– nie pracowałem nigdy w zawodzie.
– a co to w ogóle za nauka? Ścisła?
– tłumaczono mi, że interdyscyplinarna.
– a czego się pan nauczył na tych studiach?
– niczego
– to smutne. A może na drugie studia powinien pan pójść.
No najwyraźniej leci na mnie.
Milczę, dając jej znak, że nie mam ochoty kontynuować tej durnej rozmowy.
– może na filologię?
Na filologię? Skąd ona wie, że mam zdolności filologiczne? Co prawda celujący z matury ustnej ale to było wieki temu oraz prowadzę mój blog.
– może na matematykę – zmieniam sprytnie kierunek studiów.
– ale da się z tego chleb posmarować?
– nigdy nie wiadomo czym da się chleb posmarować – odpowiadam filozoficznie, żałując, że nie zaproponowałem sobie i jej pójścia na filozofię. Też na „F”
– no jak będzie pan korepetycji udzielał dzieciom na osiedlu, to będzie pan miał czym
– a może zrobię furorę w świecie matematyki?
– a zna pan ten dowcip? Rozmawia dwóch matematyków „Wiesz, że Einstein nie żyje?”. Nie – odpowiada drugi – czemu? Za dużo wiedział.
I to już było ponad moje siły. Spojrzałem na tą panią z zażenowaniem. Oprócz tego, że jest niemiła (potraktowanie Araba), to jest jeszcze zarozumiała i głupia.
– czyli w płucach nic nie ma – zapytałem zmieniając temat
– na razie nie
Ale zabrzmiało to jak groźba. Jakby zmiany lub jakiekolwiek odgłosy w płucach czają się za rogiem i mogą się w każdej chwili pojawić.
No i tu pani doktór postawiła diagnozę wraz z metodą leczenia. Po raz pierwszy powiedziała coś sensownego. Całkiem do rzeczy i merytoryczna była.
– dostanie pan antybiotyk na 5 dni i proszę po 5 dniach przyjść na kontrolę.
Widzę, że wolne żarty się jej trzymają. Nigdy więcej moja noga nie powstanie w jej gabinecie.
Wróciwszy do domu znalazłem przesyłkę. Po bazgrolnięciu na kopercie od razy skojarzyłem, że to moja łódzka pani doktór coś mnie przysłała. A propos naszych literakowych relacji, to zagapiłem się i nie zarejestrowałem mojej tysięcznej wiktorii. Teraz jest już 1044 moich zwycięstw, przy 10 remisach i 467 porażkach. No muszę ją jeszcze z 956 razy pyknąć, żeby równe 2000 było. (zabije mnie ona za to „pyknięcie”)
A w kopercie coś słodkiego z nutą pikanterii wraz z życzeniami. Ale nie zdrowia tylko innymi. Wiadomo, jutro dzień kobiet.
Brak komentarzy
aUla
Zabawna ta historyja…okazuje sie ze warto do panstwowych doktorow chadzac. Zeby bylo na czym swoje filologiczne zdolnosci szlifowac.