muzyka,  podróże,  życie

i cóż, że ze szwecji

 

Muzykę szwedzką lubię. Od dosyć dawna. Zawsze wydawała mi się taka … skandynawska. Jakoś za norweskimi i duńskimi szlagierami nie przepadałem.

Najbardziej lubiłem Roxette. Później doszedł Kent. Inni też się przewijali przez moje muzyczne fascynacje. Kent już pewnikiem nie zagra razem, więc nie ma co marzyć. The Hives widziałem w ubiegłym roku – hałaśliwe i energetyczne chłopaki.

The Cardigans zauważyłem w takiej głupiutkiej pioseneczce Carnival. Głupiutkiej, ale bardzo urokliwej. Później było gorzej, bo przeboju filmowego do Romeo i Julii nie mogłem znieść. Pamiętam, jak witaliśmy 1999 rok w Żegiestowie. Często przesiadywaliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy MTV. Polowaliśmy na Mariah Carey i jej słodki przebój „Sweetheart”. I wtedy często prezentowany był My Favourite Game. The Cardigans wydał dwa miesiące wcześniej kolejny album – Gran Turismo. Fajny klip, piosenka też świetna.

 

Później chyba kariera ich przygasła, ale wciąż byli aktywni. Wydali dwa albumy w 2003 i 2005 … i już. Koniec. Nina Persson, w pierwszej dekadzie milenium, wzięła udział w projekcie A Camp i wydała solowy album w 2014. I koniec. Można rzec – słuch o nich zaginął.

Z każdej płyty mieli znaczące dla mnie przeboje. Z Long Gone Before Daylight był sentymentalnie brzmiący For What It’s Worth. A z Super Extra Gravity, inny niż inne ich piosenki – I Need Some Fine Wine and You, You Need to Be Nicer. Wracałem często do tych piosenek. Grało mi ładnie w uszach.

Jakiś czas temu Suzi powiedziała, że czasem widuje Ninę Persson w pociągu do Kopenhagi. Wokalistka wróciła z Nowego Jorku (gdzie mieszkała z mężem) do Malmo właśnie. Ze względu na rodzinę i dzieci. Ale zapowiedziała od razu, że nie ma szans na nagranie albumu z kolegami. Powiedziałem wtedy mojej serdecznej koleżance, że fajnie by było The Cardigans zobaczyć na żywo. Ale stwierdziła, że raczej marne szanse. I jakąś chwilę po tym zdarzeniu wypatrzyłem, albo ktoś mi uprzejmie doniósł, że na South Ocean Festival w Malmo 13 lipca 2024 roku zagra … The Cardigans. Szwedzki Robert szybko kupił bilety na festiwal. W ramach akcji „early bird” było całkiem przystępnie. Później bilety stały się trochę kosztowne. Ale nie wiem, jako że to było moje marzenie, to nie zapłaciłem za nie.

Czas oczywiście zleciał piorunem. Klasyczne szast-prast.

W międzyczasie okazało się, że większy Bąbelek wraz ze swoją szanowną dziewczyną wybierają się na zwiedzanie Malmo i Kopenhagi. A trochę później dołączyła do nich moja siostra z młodszym Bąbelkiem. Jako że nie wszyscy Szwedzi chyba lubią The Cardigans, Robert oddał swój bilet mojemu chrześniakowi, a sam zajął się resztą wycieczki.

Do Szwecji zalecieliśmy dzień wcześniej, oddychając z wielką ulgą wysiadając z samolotu w Kopenhadze. Była gigantyczna różnica pomiędzy warszawskim +33 stopniami, a skandynawskimi +18! Szło żyć.

Niestety całą sobotę lało. Deszcze ustały dopiero o 18. Ale The Cardigans zaczynało występ dopiero o 22.30, także nie było najgorzej. Na festiwal weszliśmy dopiero po 21. Obok, na scenie mniejszej Czarna Kurtyna (Svart Ridå) występowała. Coś w stylu umieram za grzechy nasze i będę wyć o tym. Bo śpiew to nie był.

Taki opis znalazłem w necie:

Svart Ridå is a new local band from Malmö making dramatic and very cinematic music somewhere halfway between pop and rock.

No to by się zgadzało.

Kilka chwil przed 22.30 na scenie zaczęły się pojawiać po kolei litery, które finalnie stworzyły napis – the cardigans. Zaczął się show.

Nina Persson weszła w takim zielonym kostiumie, z żabotem. Powiało chłodem. Oho, królowa śniegu – pomyślałem sobie. Ale to było mylne. Fajnie zagrali. No może wokalistka nie jest zbyt wylewna i rozmowna, ale widać było od razu, że nie ma mowy o żadnej barierze między nami. Cieszyli się grą. Widać było, że jeszcze nie są pewni siebie, że dawno nie grali. Miesiąc wcześniej wystąpili na festiwalu w Sztokholmie.

Panowie dali czadu. Muzycznie brzmiało to bardzo dobrze. Nina dawała radę ze śpiewem. Powiedziała może ze dwa lub trzy krótkie zdania do nas. A tak to tylko czasem krótkie „tack” (czyli „dziękuję). Raz powiedziała, że fajnie, że już nie pada. Raz powiedziała, że dawno nie grali i się ogólnie bardzo cieszą i mają nadzieję, że miło wieczór spędzamy. Pardon my Swedish. Nie wszystko jeszcze rozumiem.

Zagrali fajnie dobrany zestaw piosenek. Około połowy nie znałem, ale brzmiało to wszystko jak stare, dobre The Cardigans.

  • Losing a Friend
  • Step on Me
  • Erase/Rewind
  • Communication
  • And Then You Kissed Me
  • Slow
  • For What It’s Worth
  • Happy Meal
  • Carnival
  • Marvel Hill
  • Junk of the Hearts
  • Live and Learn
  • You’re the Storm
  • Feathers and Down
  • Good Morning Joan
  • Hanging Around
  • Give Me Your Eyes
  • Higher
  • Lovefool
  • I Need Some Fine Wine and You, You Need to Be Nicer
  • My Favourite Game

Sprytnie przeszli z utworu Happy Meal do Carnival. Nina zgięła się w pół po skończeniu pierwszego utwory, żeby po pół sekundzie wystrzelić do góry śpiewając:

I will never know‘Cause you will never showCome on and love me nowCome on and love me now

Tłum od razu wpadł w euforię. Zaczął podśpiewywać, klaskać. Sporo ludzi jednak się zebrało. Moi szwedzcy znajomi mówili, że zespół jest całkiem popularny i chętnie Szwedzi przyjdą ich zobaczyć.

Podczas końcówki jednego utworu Nina Persson szybko uciekła ze sceny. Panowie grali dalej. Myślałem, że coś się jej stało. Po skończeniu plumkania przez band, któryś z panów zaczął przywoływać ręką koleżankę. Wyszła ochoczo, ale już w innym stroju, czyli pobiegła się przebrać. Fajne miała botki. Od razu skojarzyły mi się z okładką płyty Kate Bush – The Red Shoes. Dziwne. Nie wiem czemu.

Pani piosenkarka jest bardzo zdolną muzykantką. Nie tylko śpiewa, ale również gra na harmonijce i gra na gitarze. Na trąbce chyba już nie umie, bo pan przyszedł na scenę i zadął nam (chyba) podczas For What It’s Worth.

Na koniec zespół zostawił sobie My Favourite Game. Jak poleciały pierwsze dźwięki wraz z laserowym, migającym światłem, to wszyscy oszaleli.

Po wszystkim zespół ukłonił się, zabił nam brawo i sobie poszedł. Bisów nie przewidywali.

Wzruszyłem się tym koncertem. Wracałem myślami do lat 90-tych, do mojego uwielbienia dla tego zespołu. I pomyślałem sobie, że wtedy nawet mi do głowy nie przyszło, żeby pomyśleć, czy też zamarzyć o tym, żeby ich kiedykolwiek na żywo zobaczyć. A gdyby nawet taka myśl mi wtedy do głowy przyszła, to by było to w strefie nierealnych zachcianek. Fajnie jest mieć marzenia i spełniać je. Nie ważne czy duże, czy małe. Po prostu fajnie jest czasem coś osiągnąć.

Wczoraj wróciliśmy do Polski. Na dzień dobry dostałem żarliwym podmuchem w twarz. Jak żyć? Dziś praca zdalna w klimatyzowanym mieszkaniu. Uff jak gorąco.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!