paniusia weźnie
czyli zawoalowany MissTake.
Tak kochani, przyznaję się do błędu. Wracam na stare śmieci.
Choć z drugiej strony, to nie porażka. To lekcja, to doświadczenie, wiedza. Widać nie dla mnie te internety, te blogi. Jakąś wadę muszę mieć. To prawda – nikt nie jest doskonały. Palenie rzuciłem jakiś czas temu (1246 dni) i tak beztrosko bez tych skaz i niepowodzeń trwam. Do dziś. Wymiękam z prowadzeniem bloga na nowym. Nie moja bajka.
Zadziwionym też wielce jest, że jakoś tak cierpliwie do tego wszystkiego podchodzę. Drzewiej, jakby te posty mi się nie zaimportowały, jakby te wtyczki nie działały, albo to i tamto, to byłby szał. Wiązanka po polsku byłaby długa z ogromną liczbą słów w języku … łacińskim. A dziś? Dziwie się, że komputer jeszcze cały i w domu. Że nie rozpier….ony i nie wyje….ny przez okno.
Po prostu siedzę i sobie myślę – o, trudno. Nie zadziałało, nie wiem jak to zrobić. I wzdrygam ramionami.
Od ponad doby zaimportował mi się … ANI JEDEN post ze starego bloga. Mam dziurę między majem 2013 a majem 2017. 84 posty gdzieś sobie poszły.
Nie wiem co mnie naszło z tymi nowymi blogami. Zaraza jakaś, wirus mnie może dopadł. Na szczęście chyba już wyzdrowiałem. Także kochani wracam. Jeśli się kiedyś skuszę na szaleństwo, to tylko w ramach płatnych pakietów WordPressa na moim istniejącym od 11 lat koncie.
Wczoraj chilloutowałem się u moich serdecznych przyjaciół ze studiów, z którymi się szalenie dawno nie widziałem – Ulą (swego czasu znałem z kilkanaście Urszul) i Arkiem-Zegarkiem. Eh, pyszny boczuś zrobiliśmy. Troszkę się zagadaliśmy, bo się nie widzieliśmy od koncertu Editors 25.11.2018, i tak ścichapęk mięsko się zasiedziało w piekarniku. Ale skórka chrupiąca jak ta lala. Polecam. Przepis bardzo prosty, od Słodkokwaśnej (także nie wiem, czy mogę zdradzić). Ale prościutki jak drut – 3 składniki tylko potrzebne: boczek, sól, cukier. Więcej nie będę zdradzał. Palcy lizać.
Obejrzeliśmy lot na orbitę, pogadaliśmy, popiliśmy i … niestety mój kolega poszedł spać. Czyli ten lot w kosmos jakiś usypiający jest dla niektórych. Także lekki błąd z tym podglądaniem launchu Space X. Ale niech się chłopak wyśpi. Sam wystrzał na orbitę bardzo mi się podobał. Z taką dziecięcą ekscytacją oglądałem. Mówiłem dzieciom znajomym, żeby patrzyły, że to wiekopomna chwila. Ale usłyszałem tylko „Tato, kup mi to do Fortnita” albo „mamo, mogę iPad”.
A właśnie! Wczoraj w niedalekim muzeum wojska obejrzałem nowy nabytek – kapsuła kosmiczna! Pan Mirosław Hermaszewski latał tym. Kurczaczki, ależ to maleńkie. Jak tam się …. Hmmm.
Z Ulą chwilę posiedziałem i zawołałem Uber, bo mnie też coś sen morzył. Wyjście udane.
Kolejny błąd wczoraj, to niezrobienie 10 000 kroków. Wszystko miałem wykalkulowane. Tu podejdę, tu podjadę, tam podskoczę i jak nic limit dzienny kroków się zrobi. Niestety nie przewidziałem deszczu. To znaczy przewidziałem, ale nie dało się jednak długo iść. Kurtka co prawda przeciwdeszczowa była. Ale spodnie już nie. Także musiałem wskoczyć do metra i przez to straciłem z 600 kroków. Eh. 9 765! Tak blisko byłem.
Dziś na śniadanie naleśniki. Kurczaczki, a nie miał to być blog o tym, co na obiad i jaka kupa po. Chodzi o to, że zrobiłem, że udało się. Lubię kuchnię, lubię gotować. Ale kilka rzeczy mi za cholerę nie wychodzi – pieczenie ciast i te naleśniki właśnie.
Nie potrafię gotować z przepisu. Lubię improwizować. A w pieczeniu ważne są proporcje. Kiedyś dosypałem pół szklanki mąki, bo wydawało mi się, że jedna (zgodnie z przepisem), to zdecydowanie za mało. Oczywiście upiekło się ale nie za bardzo dało się jeść. Wtedy do mnie dotarło – aaaa, jedna szklanka!
Ale w tej pandemii zacząłem się doktoryzować w obu dziedzinach. Wcześniej udało mi się zrobić fenomenalne tiramisu, ale dieta naszła i porzuciłem słodkości. Teraz, dwukrotnie upiekłem najpyszniejsze serniki. To nie tylko moje zdanie, ale również innych. Królewna Państwa z Europy na K. powiedziała, że to najlepszy sernik jaki jadła w życiu. Nie wiem ile do tej pory jadła, i czy mój, nie daj Boże, nie był przypadkiem pierwszy, ale taki tytuł i takie wyróżnienie bardzo łechce mnie. Dzięki. No i jeszcze koleżanka Olimpia chwaliła. Także przepis powędrował na blog.
Do naleśników podszedłem w wigilę zarazy – 7 marca. Naschodziło się kilka osób i postanowiłem zrobić te placki z pieczarkami, cebulą, serem i orzechami włoskimi. Niestety mąkę miałem jakoś eko, bio, czy nie wiadomo co tam jeszcze. Nie wyszły. Popękały, porozpadały się. W pandemii robiłem ze 3 razy jeszcze naleśniki. No tak powiem ze zmiennym szczęściem. Dziś padło na placki z serem. Kiedyś, jak Mama robiła, to miałem na nie długie zęby (u nas się tak mówiło, jak ktoś czegoś nie lubił i nie chciał jeść). A dziś? Bardzo proszę.
W domu robiło się dwa rodzaje naleśników:
– zawijane w kopertę z japkiem – oh, motyla noga, jak ja je lubiłem!
– zawijane w rulonik ze srem – jedyne co, to lubiłem to wysmażone, chrupiące końcówki bez sera. Za środkiem nie przepadałem. Jakoś długie zęby miałem na biały ser
No i dziś zrobiłem zawijane w ruloniki z serem. Obsmażyłem. Oczywiście wyszło nie tak jak u Mamy, ale kontent jestem.
O tych naleśnikach to wspomniałem dlatego, że zauważyłem pewną zależność. Nie wiem, czy Wam też tak się robi. Podzielcie się proszę. Otóż, mnie zawsze wychodzą dobrze dwa pierwsze naleśniki. Później jakaś kupka mi się robi (a to dziurawe, bo się jakoś ciasto źle wylało, albo się zwijają przy przewracaniu). Ale ostatni placek znowu jest ok! Może smażyć tylko 3 naleśniki? Pierwszy, drugi i ostatni. A tych środkowych nie smażyć? Hmm.
Także biję się w pierś. Wracam na stare śmieci skruszony ale doświadczony. Słodkokwaśna, jeszcze raz bardzo dziękuję za pomoc (ku pamięci: oddać hajs, oddać hajs, oddać hajs. Nie zapomnieć), ale to nie dla mnie. Szkoda mego zdrowia.