życie

tu brzoza, tu brzoza

Czyli Płock żąda dostępu do morza.

Hejka kochani, jak się macie? Bo ja super ale w sumie coraz mniej super.

Dziś zaszedłem do sklepu z książkami za nowym bestsellerem autorstwa Kasi Nosowekiej „AjażemjejpowiedziałaKaśka“. No nie ma! Rozeszło się. W Trójce ją teraz czytają. A właściwie Kasia sama siebie czyta. No fanem jestem Kasi i Heya, to kupię, a co mi tam.

Od kilku dni przekomarzamy się z panio prof. ze Szczecina, jaka to super pogoda. Ale oczywiście „żółty skurwysynek“, jak to powiedziała albo uczona, albo ja, określając słoneczko, podczas naszej niedawnej konwersacji AjMasażowej, czai się znowu. Upały nadchodzą. I dlatego właśnie coraz mniej super się czuję.

I tak we wtorek siedzę na lanczu z panem od Państwa z Europy na K. i się zastanawiamy, co by tu sportowego po pracy zrobić. Ja byłem już zrelaksowany po porannej rozrywce na korcie tenisowym. Mój mistrz Sensei Nafa Radal przeczołgał mnie lekko, aż straciłem prawie ochotę na grę! A to przecie imposybilne, bo uwielbiam tenis i mogę grać bez końca.

No i Marcin mówi, że biegać idzie wieczorem. Ja mu odpowiadam, czy boginie go opuściły, że w taki gorąc chce mu się nóżkami przebierać po jednak świeżym, aczkolwiek gorącym powietrzu. No i właśnie wtedy mój starszy o równo dwa miesiące przyjaciel mnie uświadomił, że nie gorąc, a chłodzik. Patrzę ja ci w apkę pogodową i faktycznie stoi 18 stopni o 21.00! To ja też idę biegać. Dzień się dzieje, wracam zjebaniutki do domu i automatycznie idę na rower. I jak tak sobie jadę, to jażemsobiepowiedziałMaciek, przecie biegać miałeś iść. No miałem. Wracam do domu i AjMasażuję się z kolegą, że zapomniałem pójść pobiegać.

No i wczoraj wybiegłem z domu. I już podejrzanie, na sam przód naszedł mnie kryzys. Jak mi się nie chce – płaczę wewnętrznie. Ale uparty jak osioł jestem i jak coś postanowię (tzn. do łba wbiję), to nie ma zmiłuj. Miało być bieganie, to będzie!

Normalnie z bieganiem u mnie zawsze było tak:

– wyjście zdomu! Tragedia grecka. Zawsze milion powódów, żeby nie wychodzić. A to ubrać się trzeba, a to ludzie patrzą, a to nie uczesany jestem, a po co w ogóle biegać?

– jak już wyszedłem i biegnę – pierwsze 20-30 minut: jessssu, po *huj ja w ogóle wyszedłem z domu? Bieganie jest do dupy! Ale durny jestem? Jessu, po co?

– jak już mija ten czas – Run, Forrest, Run! Raz jak pobiegłem, to wróciłem z 22 km na liczniku. Bieganie jest fajne

 

No i wczoraj kryzys, jak nigdy, dopadł mnie na trasie 2 razy. Normalnie chciałem się zatrzymać i zawrócić do domu na 300-nym metrze. A później, na 6-tym km to samo. Ale było tak zimno, że wiedziałem, że muszę biec, bo nie dojdę. Zmarzłem! Ciało było rozgrzane, ale ręce całe zmarznięte. Jak na jesieni! Doleciałem do domu. Na 9 i pół kilometrze słyszę di-em’a (DM). Patrzę. Aha, to kolega z insta się dopytuje, czy jutro aktualne. Moja kolejna ofiara z insta. Tzn. followers nr 8 z insta. Zakończyłem bieganie na 10 kilometrze, ciut przed 60-tą minutą tej mordęgi. I było tak zimno, że nie dałem rady odpisywać na te di-em’y!

Dziś trochę cieplej, to się umówiłem na rower z kolegą z pracy. Podjedziemy do knajpy koleżanki wietnamskiej Djep. Znowu Wietnam, bo …

No i dziś się spotkałem na lancz z followersem numer 8 z insta. W ogóle to tak: mam 71 followersów. Z 60 osób to te, które znałem przed czasem tego medium. Czyli 11 nie znam/łem. Czyli zostało mi jeszcze 3. Muszę w końcu jakieś laski przyobserwować. Te co mam, to znam już długo. Z rudą Ewą się spotykam w lipcu i z Ulą z Texasu. Ale o tym spotkaniu kiedy indziej. W ogóle co za historia z ubiegłego roku z tą Ewą?! Ale wszystko w swoim czasie.

No i niby miałem iść od biura z Puławskiej, od Pana mojego, do biura na Sienkiewicza, do mojej dziupelki i w połowie drogi spotkać się z Rafałem w Vietnamce. Ale…

Ale roboty po kokardkę mam ostatnio, więc wyrwałem się po prostu na lancz.

Bardzo miłe spotkanie. Rafał z agencji szwajcarskiej, także kilka tematów zbieżnych. Ale przede wszystkim kolega to fan Gruzji. Także wykorzystać trzeba tę wiedzę/znajomość. I jeszcze chwila o fotografii i insta porozmawialiśmy i się zrobiły 2 godziny lanczu. Nieśmiały kolega tak na pierwszy rzut oka i jak na pierwsze spotkanie. Ale może to ja tak przyćmiewam? Nie wiem. Jestem ekstraordynaryjny, ekcepcjonalny i takie tam. A może jednak nie ośmielam, a może jednak onieśmielam. Ale ogólnie na plus kolega. Ma poczucie humoru i o to chodzi.

A jedzenie w Vietnamce jak zwykle mniam i mlask. Zapomniałem w sumie Rafała zapytać, jak mu smakowało, bo nigdy wcześniej nie jadł.

Dobra kiedy ten 2 lipca i Ula z Ewą?

7 komentarzy

Skomentuj m. Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!