bryce wow canyon
W sumie w jednym słowie moglibyśmy podsumować dzisiejszy dzień, Bryce Canyon. Wow!
Było cudownie. Zupełnie inny park niż wczorajszy Zion. Czerwony, piaszczysty.
Wybraliśmy jedną trasę z tych bardziej wymagających. 3-4 godziny – Navajo Loop i Peek-A-Boo Loop.
Navajo niby łatwe. Ale o mój boże, już na dzień dobry mijaliśmy powracających ludzi. Z językami na brodzie, na czworakach. Nie wyglądało to jak łatwy szlak. No nic, idziemy.
Peek-a-Boo jest połączone z Horse Trail, więc gówno było widać. Dosłownie. Trzeba było pod nogi patrzeć. Świeże odchody, wysuszone, pachnące, no jakie tylko chciałeś. Shit galore – można tak podsumować. Ale ale. Nie było tak źle. Widoki dech nam zapierały. Pysie się cieszyły. Było bosko.
W pewnym momencie Ula pokazała palcem na niebo i mówi, że chyba tam idziemy. To była góra, na której stali ludzie. Okazało się, że to Bryce Point – opcjonalne zboczenie z trasy. 1 mila pod górę. Ale dosłownie POD i 1 mila z powrotem. Poszliśmy. Okazało się, że do tego Bryce Point można było autem podjechać. No cóż. Co cię nie zabije, to cię wzmocni.
Pyszna wspinaczka w górę i wdół.
Peek-A-Boo oblecieliśmy szybko. Ta końcówka była mordercza. Taki zyg-zag pod górę. Prawie na czworakach, sapiąc i z językiem na brodzie. Ale było warto.
Później objechaliśmy wszystkie punkty widokowe. Kanion ma 18 mil długości i co mniej więcej co mile ma takie przystanki na widoki. Różne. Fajne, mniej fajne.
Na końcu jest koniec planszy i można sobie takie małe kółeczko zrobić. Widoki pierwsza klasa. Koniec parku. Widok na przepaście, na górki, na przeróżne kolory.
Rainbow Point 9115 stóp/2778 metrów.
O ile w niżej położonym Zion było gorąco/ciepło, to w Bryce było tylko ciepło. Wczoraj długi rękaw, dziś o dziwno, krótki. Nienormalny jednak jestem.
Nasz hotel mieści się w miejscowości Tropica. 1990 metrów nad poziomem morza. Pan nam wyjaśnił, że nazwa wzięła się od tego, że zimy ponoć nie zimne, czyli tropikalne.
I ten chłopiec z recepcji i pani z wczoraj osobliwe. Takie spokojne, wyluzowane. Mellow.
I po raz kolejny Ameryka pokazała swoją proklientowską twarz. Ula zrobiła rezerwację na booking.com. 94 dolary za pokój, za noc. Podatki wszelkie wliczone. Pan nam podsuwa paragon – 94$ plus podatek = 115$. Hm. Ula wyjaśniła chłopcu, że No Way Jose. I pan się nie zająkawszy powiedział, że płacimy 94$. W Polsce jestem pewien, że hotelarz powiedziałby My way or no way. Ameryka jest super.
Po odświeżeniu się poszliśmy coś przetrącić. Nie wiem, czy to jest urok miejscowości o nazwie „in the middle of nowhere“, czy to zwyczaje jutańskie (jaki jest przymiotnik od Utah? Jak nazywa się mieszkaniec stanu Utah?), ale knajpy, sklepy zamykają o 21.00.
Obsługiwała nas pani kelnerka o imieniu zjawiskowym – Lato, czyli Summer.
Zapytałem się jej, czy zna kogoś o imieniu Winter. Powiedziała, że zadziwiająco nie zna. Ale zna Wiosnę i Jesień. Ale też zna kogoś, kto zna Zimę. Co na to Grzegorz Lato?
I tu ci taka statystyczna i nieprawdopodobna koincydencja! Dziewczę poszło do koledżu i dzieliło pokój ze swoją … imienniczką! Nieźle! A wmojej klasie licealnej też było dwóch Maćków, ha!
Aaaa, Francuzi nas śledzą. Od wczoraj się mijamy. Shuttle bus, knajpa w Zion, dziś szlak i dziś knajpa w Bryce. Bon Jour people!