podróże

moje wielkie polskie wakacje…

…a jakie kosztowne.

O Gdańsku na razie nie piszę.

Płoną góry, płoną lasy w przedwieczornej mgle,
stromym zboczem dnia, słońce toczy się.
Płoną góry, płoną lasy, lecz nie dla mnie już

 

Wyjechałem na południe. Bo lubię, bo ciągneło, bo tak. Taka jakaś sentymentalna podróż. Żegnam się z tym światem, czy co? Jakiś sentymentalny się zrobiłem.

Plan wycieczki był bardzo napięty, ale z czesem się rozluźnił.

Niedziela.

Wypożyczenie auta rano i podróż do Kudowy Zdrój. W planie miał być odpoczynek i rano zwiedzanie i na wieczór podróż do Karpacza. Ale przyjechałem jeszcze za dnia, to postanowiłem oblecieć atrakcje.

Szczeliniec – fajna droga serpentynami w lesie. Sama górka taka rekreacyjna, ale widoki dechzapierające.

Kaplica Czaszek – nie zdążyłem. Zabrakło 15 minut, a w poniedziałek nieczynne. Jedyny dzień w tygodniu. No pech! A 30 000 żyć potrzebnych było, żeby taką kaplicę urządzić.

Myślałem zajść do Muzeum Ginących Zawodów. Ale zaglądnąłem i odepchnęło mnie. Jakaś turystyczna ściema. I pani jakaś dupą wypięta do klientów. Nie zarobili na mnie.

Byliśmy w Kudowie w 1992? 1993? W liceum jeszcze znaczy. Ciekawe czy to tu, gdzie z koleżanką Izabelą R. poczęstowaliśmy się dużą liczbą lodów, nie płacąc tak jakby? Jako dżentelment, nie będę pisał, co kto wziął, a kto zagadywał. Ja, oczywiście, że ja.

Zjeżdżając ze Szczelinca chciałem zajechać do Błędnych Skał. Pan zaśpiewał 20 zł za wjazd. „Ok, rano podjadę z drugiej strony“ pomyślałem. Właściciel hotelu powiedział mi, że lepiej właśnie z drugiej strony.

Co do samej Kudowy. Miasto typowo turystyczne. Ludzi od groma. Atrakcji debilnych jeszcze więcej. Dni Morza były w górach. Jakiś zespół ni to rockowy, ni to szantowy śpiewał Czarną Syrenę. Fajnie chłopaki grali. Dojenie kasy z turystów. Zauważyłem, że męczą mnie takie klimaty.Musi być albo wielkomiejsko albo wiejsko. Inne pośrednie formy, nastawione na masowość odpychają.

 

Poniedziałek.

Kto układa te drogowskazy? „Błędne Skały 30 minut“. Litości. 12 minut, a byłoby szybciej, gdyby nie podziwianie widoku po drodze. Tak, zdecydowanie byliśmy tu z klasą. I zdjęcia robiliśmy i śnieżkami się rzucaliśmy!

Jako, że nie mogłem opuszczać kraju. Tzn. ja mogłem, auto nie mogło. Z Kudowy do Karpacza jest 1h52min, a Maciuś musiał jechać dookoła ze 3 godziny. Ale za to wiem, jaka nasza Polska piękna. Po drodze zobaczyłem wjazd na ten parking za 20 zł. Oj, głupi ma zawsze szczęście. Kolejka a kolejka. Autokary, osobowe. Uf, ja godzinę wcześniej spotkałem tylko 5 osób. Teraz to by było z milion!

Karpacz, Karpacz, Karpacz? Hm, kompletnie nie zauważyłem tego miasta. Ale za to miałem fajną miejscówkę. Z dala od wszystkiego. Niestety z widokiem na straszny dwór, czyli hotel-konglomerat Gołębiewski, co stał w dole. Ale patrząc na wprost już się miało góry. 300 metrów od domku był Kościół Wang – norweski prezent i cud architektoniczny dla tej części Polski. A przy świątyni zaczyna się szlak na Śnieżkę.

Pierwszy raz byłem na Śnieżce. I chyba nie ostatni. Fajna trasa.

Jako były uczeń klasy mat-fiz opwiem o anomalii grawitacyjnej. Byłem, sprawdziłem i działa. Tzn. nie działa. Zatrzymałem auto, wrzuciłem jałowy bieg i auto zaczęło jechać tyłem pod górę. Ciekawe doświadczenie.

Wtorek, środa, czwartek.

Szklarska Poręba podobała mi się najbardziej. Pisałem, że byłem tam już wcześniej. Pogoda mnie tu rochę zawiodła. Ale za to pysznie się jadło. Aha, na sam przód kupiłem sobie płaszcz foliowy.

Fatum pogodowe – o tym muszę wspomnieć. Rok temu wchodziłem na Giewont. Na 5 minut przed jak nie lunęło, jak nie zawiało. Głowę na ten Giewont tylko wsadziłem. Do Śnieżki jak podchodziłem, to jak nie lunęło, jak nie zawiało, jak nie zabłysnęło, jak nie grzmotnęło. I tu wtedy przydał się płaszczyk. Doszedłem. Na samym szczycie nie widziałem żywego ducha, ani w sumie nic. Tak chmury naszły. Jak zszedłem, to słońce wróciło.

Po górach chodziłem z plecakiem, w którym były przydatne rzeczy. Śniadanie o 8 rano i w drogę na Szrenicę i Śnieżne Kotły. Piękne słońce, krótki rękaw, to idę. Na Szrenicę zaszedłem dość szybko. I zaraz za można było dojść na Śnieżne Kotły na dwa sposoby. Pierwszy – czerwony szlak w 40 minut albo zielony 70 min. Wybrałem ten dłuższy. Trasa piękna, z widokami. Po 50 minutach zobaczyłem Kotły od dołu. Zagaiłem przewodnika o to, jak można wejść na górę. „40 minut niebieskim szlakiem, mocno pod górę i później 20 czerownym“ pan rzekł. No nic. Przyjechałem w góry, a nie na plażę. Po chwili zaczęło wiać tak, że myślałem, że mnie zwieje. Zdejmuję plecak, radośnie sobie myślę „za chwilę wyjmę bluzę, założę i pobiegnę uśmiechnięty i ogrzany dalej“. Było wszystko, tylko nie ta bluza. Lekka panika. Wracać przecie nie będę. Szkoda czasu. Bałem się, że się wyziębię i zejdę po środku niczego. Na samym szczycie żartów nie było. Wiało tak, że telefon trzymałem mocno w obu rękach, jak robiłem zdjęcie. Szybko opuściłem Śnieżne Kotły na górze. Pamiętam je z 1990 roku. I tu już podjąłem decyzję. Trudno, będę wyglądał jak debil ale zdrowie najważniejsze. Doczepiłem nogawki do spodenek i założyłem płaszcz foliowy p.deszcz. Od razu lepiej! Na Hali Szrenickiej, czyli 40 minut później, wyszło słońce. Ludzie, nie chodźcie ze mną w góry. Przynoszę pecha pogodowego.

Rano odpaliłem auto i wróciłem do Warszawy.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!