podróże,  usa

let me see what i can do for you

i to powinno być mottem tego kraju. Zrobią wszystko, żeby klient był usatysfakcjonowany. Szukałem hotelu na trzecią noc, gdyż postanowiłem zostać dłużej na Mieście. I tu niespodzianka – wszystko kosztuje razy dwa niż wcześniej. Nawet mój hotel okazał się być z nie w kij dmuchał półki cenowej. Byłem już zrezygnowany i chciałem przeprowadzić się do New Jersey, do Państwa ale. Zapytałem się pani w recepcji ile by kosztowało ewentualne przedłużenie. Heh. Dużo ale … let me see what i can do for you. I pani zrobiła 50$ mniej, jako że już tu byłem, spałem i takie tam. To zostałem.

 

Wczoraj poszliśmy na Greenwich Village się rozerwać. Miał być The Bitterend Club na Bleecker Street. Wcześniej zaliczyliśmy Flatiron na 23rd ulicy oraz Washington Park, który niespodziewanie przywitał nas pustką. W końcu nie było ludzi. Staliśmy przy The Bitterend i paliliśmy. W międzyczasie pan wyglądający jak święty Mikołaj albo drwal z północy zaczął naganiać na górę do blues clubu. W związku z tym, że w The Bitterend już byliśmy, poszliśmy do Terra Blues. Re-we-la-cja! Muzyka na żywo. Najpierw Clarance Spady, a później The Pioneers. Clarance ma nawet profil na Spotify! Popiliśmy bronksy, a później gin+tonic. Melinda nas obsługiwała. Przy podaniu pierwszych napitków zapytała się czy płacimy teraz, czy otwieramy rachunek. Oczywiście, że otwieramy. Aha, i święty naganiacz Mikołaj i Melinda zapytali nas skąd my. To zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy. Zapytałem się naszej kelnerki, czy mają internet. Melinda, od razy doniosła, że ogólnie jest internet ale nie w tym klubie. Zabrzmialo to tak, jakby ona myślała, że przyjechali turyści z trzeciego świata i pytają o internet, bo pewnie wiedzą, że coś takiego jest ale ngdy tego nie widzieli. Od tego momentu postanowiliśmy mówić, że jesteśmy ze Szmoland, a nie Poland.

I jak otworzyliśmy rachunek, to kelnerka powiedziała, że musi wziąć od nas kartę kredytową. Myślałem, że poszła przeciągnąć kartę w terminalu, żeby zaraz nam ją oddać. Ale nie. Po czasie zapytaliśmy o co kaman z tą płatnościa. Powiedziała, że karta jest u niej na cały czas naszego pobytu.

Klub pierwszorzędny. Klimat bardzo fajny. Toaleta trochę dziwna, bo muszla na wysokości mojej łydki, a suszarka na wysokości mojej głowy. Dziwnie. Ale to Manhattan, więc może się nie znam.

Wyszliśmy z klubu po grubo trzech godzinach – czyli po 5 piwach i 2 drinkach. Oczywiście kebabski został znaleziony prędko. Nic do siedzenia nie mogliśmy znaleźć, więc udaliśmy w kierunku hotelu. Jeden lokal – zamknięty, drugi – za mało ludzi (tylko 3), trzeci – jakoś nie ma miejsc, czwarty – ok, siedzimy, ale w sumie nie wiemy co chcemy zamówić. W końcu weszliśmy do jakiegoś miejsca. Jakaś dziewczynka, okazało się później, że kelnerka, zaczęła się z nami serdecznie widać, po czym przyjęła zamówienie. I to był gwóźdź do trumny.

Rano się obudziliśmy z lekko ciężką głową.

Na początek dnia miał być MoMA – muzeum sztuki współczesnej. Oj ciężko się podziwiało. Jedna artistka Inez Genzken dosyć ekscentryczna – bipolar, alkoholizm, narkotyki. Szczerze – nie zrozumiałem jej prac.

Po muzeum spotkaliśmy się z Ulą i Miszką i poszliśmy do Zoo w Central Parku. Kolejne bardzo fajne miejsce – małe terytorium, dużo zwierząt. Sala tropikalna okazała się takim hitem, że obiektyw aparatu się zaparowywał. Snow Leopard również atrakcją był. Trochę wyglądał na zdenerwowanego, więc nie denerwowaliśmy go bardziej. Ponoć snow leopardy żyją z ludźmi gdzieś w Nepalu. I ludzie są częścią jego ekosystemu. Hm, ciekawe.

Po Zoo poejchaliśmy do kolejnego ciekawego miejsca – Orchard Street.

Klasyczne brownstone’y. Krótko się pokręciliśmy, bo młody nam zasypiał, więc wróciliśmy na 55 ulicę i pożegnaliśmy Ulę i małysza.

My wbiliśmy się na Piątą aleję do Uniqlo i poszaleliśmy z zakupami. Na koniec chieliśmy indiańskie jedzenie, więc wygooglowaliśmy coś nieopodal hoteli naszych. Okazało się, że sjesta czy co tam mają. 20 minut nie chciało nam się czekać na dworzu, bo zimno przenikliwe. Obok była meksykańska knajpa – El Cante, między 53 a 54 ulicą na 9 alei. Najlepsze jadło meksykańskie jakie kiedykolwiek było mi (i chyba Państwu na K. też) skosztować. A piwo blue moon – mniam, mlask, pycha.

Zmęczeni, rozstaliśmy się na 49 ulicy i 9 alei. Ponowna zbiórka o 20.15 w Bryant Park (moim ulubionym miejscu na Mieście). Oblecimy park i polecimy na West Village do Clubu 55 na jazz. A może to już Soho? Nie, chyba West Village. Hm, zakańczam.

Ah, jeszcze jedno. Po czym poznać nowojorczyków? Krótkie szorty w grudniu! Ale ci jacyś słabi, bo nie byli w klapkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!