życie

Weekend

To już chyba wszyscy wiedzą o czym będzie wpis.

 

Działać bez działania, żyć bez przymuszania, dawać, otrzymywać, nie wyrywać chwilom. Czy ulotność chwili lepiej znosić byłoby niż dziś

 

Wszystkie nieszczęścia i szczęścia weekendowe zaczęły się w sobotę o ….

Nie, nie, nie. Oznaki nadchodzącego weekendu i wszystkiego niedobrego z nim związane, pojawiły się w czwartek, kiedy to sumdoku mi nie wyszło! Uwielbiam sumdoku i zbyt pewnie podszedłem doń. 6 razy podchodziłem, poprawiałem, główkowałem. Już nawet miałem w odpowiedzi zerknąć, ale okazało się, że wyrwałem dwie ostatnie strony wcześniej, więc nici z jakiekolwiek handikapu. Wtedy nie myślałem, że taki weekend będzie. Co prawda dla mnie te dni upływają miło i przyjemnie. Ale…

O 3:30 rano w sobotę obudził mnie dźwięk gry WYRAZY. To pani inżynier zażyczyła sobie grania. Myślę sobie „Oho, wróciła z imprezy i się nudzi“. Rano otwieram oczy i widzę maila. Dramat jakiś się wydarzył. Konkluzja z tej historii jest taka, nie będę wdawał się w szczegóły samego przebiegu zdarzeń – nie wolno, ale to absolutnie nie wolno, słuchać płyt winylowych kiedy jest się zmęczonym i styranym dniem. Nie wolno i tyle. Mnie taka przygoda kiedyś też spotkała i już jestem mądrzejszy. Jak człowiek zmęczony, to wiadomo, że każda nutka drażni i melodia coś nie taka. Także pamiętajmy – płyt winylowych słuchamy radośnie, będąc wypoczętym i w pełni sił.

O 9 rano stawiłem się na recepcji do Grand Prix Warszawy. Tylko 10 km. No i poleciałem jak głupi. Pierwsze dwa kilometry to safari, dżungla. Przebijać się trzeba przez tłum uczestników. Na nieszczęście kolejka do Toi Toia była i na start stawiłem się za 5 minut wystrzał. Po 3 kilometrach okazało się, że za ciepło się ubrałem i ciepło mi. Nie zatrzymując się wykonałem:

–       zdjęcie opaski z ramienia

–       włożenie opaski do kieszeni

–       zdjęcie windstoppera uważając, żeby nie zaplątać się w kabel od słuchawki

–       zawiązanie kapoty wokół pasa

–       wyjęcie opaski z kieszeni

–       założenie opaski na ramię

ciężko. Ale się dało bez zatrzymywania i tracenia cenných sekund.

W biegu brali udział dwa smrody. Pot wczorajszy naprawdę nie jest ambrozją dla nosa. Biegnę i myślę, że to chyba ja tak się zgrzałem i spociłem. Ale nie, to nie ja. Wyprzedziłem kolesia i czuję, że jest ok. Kiedy się tak rozbierałem, to smród numer 1 mnie wyprzedził i musiałem przyspieszyć ostro, żeby się oddalić i nie zostać nigdy więcej przegonionym. Kolka mnie złapała na 4 kilometrze i smród mnie dogonił. Jak się łapie kolkę, to się zwalania mocno i się rozmasowuje miejsce kłucia. Trzecie wyprzedzenie załatwiło temat na ponad 4 kilomtery. Na około 1500 metrów przed metą smród nr 2 się do mnie zbliżał szybko. Jak mnie już wyprzedził, to stwierdziłem, że nie gonię, niech sobie smród leci. I po chwili problém się rozwiązał. Ciekawe jaki czas miał smród numer 2, bo pędził szybko.

Dziś sprawdziłem wynik na stronie biegu – 51 minut i 43 sekundy! Alelluja! Jestem z siebie dumny. Co za wynik. Kolejna próba bicia rekordu podczas Biegnij Warszawo. Mam plan przelecieć to poniżej 50 minut. Zapewne nic z tego nie wyjdzie ale cele trzeba sobie stawiać.

Wieczorem odbyła się impreza. Cóż to dużo mówić, towarzystwo się napiło mocniej i słabiej. Postanowiliśmy dla jubilata zaśpiewać „Dwieście lat“, bo on już taki stary, że  za „sto lat“ mógł się obrazić. Rozmowom balkonowo-tarasowym nie było końca. Jedni chcieli, żeby nadzorować siebie, bo usłyszałem nawet „Pilnuj mnie Maciuś“. Heh. Pijaki. Pijaki i złodzieje, bo jak wiadomo każdy złodziej to pijak.

Postanowiłem również z Panią K., że na nasze 40-te urodziny przebiegniemy sobie maraton. Nie w Polsce ale gdzieś na świecie. Pan K. na zmianę kodu, czwórka z przodu chce raczej Las Vegas jeszcze raz zobaczyć. Nie wiem tylko po co. Ja wolę maraton. Ale do 40-stki mamy jeszcze ho ho, z 12 lat.

Dzieci Państwa K. Wyszły oburzone i obrażone z imprezy, bo rodzice postanowili wyjść akurat nie wtedy kiedy dzieci by chciały.

Wracałem taksówką i wydawało mi się, że wiezie mnie pan w przeciwną stronę. Już tak raz mi się zdawało, ale pani Słodkokwaśnej powiedziała, że dobrze jedziemy. Teraz też się okazało, że jednak pan dobrze wiezie, bo po kilku chwilach zobaczyłem PKiN. Uf.

Dziś rano wstałem, a właściwie zostałem obudzony przez Słodkokwaśną, który nie wiem czego chciał o 7:12. No i tak się rozbudziliśmy, że pora była planować dzień. Z nudów założyłem sobie konto na Instagramie. To już tylko mały krok do konta na MordoKsiążce.

Pani inżynier napisała mi jakiegoś maila i mnie naszło, że chce mi się ciasta. Poleciałem do sklepu i kupiłem składniki nadesłane wcześniej przez uczoną znad prawie morza. Postanowiłem zrobić dwa placki – ze śliwką i z aronią. Wróciłem do domu, rozgrzałem piec, wsypałem mąkę i bach! Nie ma proszku do pieczenia. Zapomniałem! Grrr, poszedłem znowu do sklepu.

Placki nawet wyszły. Niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, że się nie ma blachy do pieczenia. Z reszty aronii zrobiłem kompot. Ohydny, nota bene, ale piję.

Między plackami wykonałem jeszcze zupę bez nazwy. Może ktoś pomoże ochrzcić dzieło. Składniki:

–       mieszanka warzyw chińskich

–       brokuł

–       paluszki krabowe

–       łosoś

–       kukurydza

–       mleko kokosowe

mniam! Ale niestety nie wyględna ta zupa do zdjęcia jest, więc nie została uwieczniona.

 

Postanowienie na resztę dnia jest takie:

–       pospać (a tak się nie chce)

–       pospać, żeby później zaliczyć 11 kilometrów zgodnie z treningiem. Co prawda trening na jutro zaplanowany ale jutro napisali na klatce, że wody między 16 a 22 nie będzie

–       oddać starą wieżę osobie, która wraca z Giżycka i ma mnie przejechać, tzn. zajechać przez mój dom.

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!