Lesbanońskie przysmaki, czyli powrót
Pozbierany lekko jestem po powrocie, to piszę.
O ile na 3-4 dni przed końcem pobytu tęskniłem za domem i Warszawą, to później już nie. Chciałoby się zostać jeszcze. Ale wszystko ma swój koniec.
W środę Państwo zabrało mnie na kolacje do lesbanońskiej knajpki na Broadwayu w Fair Lawn – Rose’s Place. Byłem tam rok temu i smakowało mi, więc stąd taki wybór.
Knajpa z serii B.Y.O.B, czyli przynieś własny napój. Sasza poszedł do pobliskiego Shop Rite Liquor, a my z Ulą i młodym weszliśmy zamówić. Za Pana jest prosto zamówić – ma być mięso.
Ja wziąłem kebab w sosie tahini.
Oczywiście koryto jedzenia. Ula zapytała się wcześniej czy do dań dają zieleninę. Pan kelner odpowiedział, że jest pomidor grillowany. Wydawało się być to za małą ilością warzyw, więc poprosiliśmy o domowy zestaw sałaty. Oczywiście kolejne korytko pojawiło się na stole.
Pan wrócił z winem stołowym oraz 0,375l czarnego Jasia Wędrowniczka. Było pysznie.
Po powrocie do domu pod pretekstem zrobienia zakupów alkoholowych do Polski wymknąłem się do Bottle Kinga. Kupiłem Panu najpyszniejsze, i bardzo znane, francuskie whiskey – Żak Daniels (czytaj z akcentem francuskim). Tylko 42$ za 1,75l, czyli taniej niż w Polsce. Tydzień wcześniej kupiłem zielonego Jacka za 37$, także mogliśmy porównać kolory. Na zielonego padło wcześniej, gdyż nie piłem nigdy i pan sprzedawca zachwalał, że niby lepszy od czarnego. Aha, i nie żadne tam single malt, tylko właśnie najulubieńsze sour mash. Pan się ucieszył z obu zakupów, po czym zawiązał mi oczy. A nie, nie zawiązywał, wyprosił mnie z kuchni na chwilę. Wróciwszy po niedługiej chwili, oczom mym ukazał się widok dwóch kieliszków. Miałem popróbować i zgadnąć, co zielone, a co czarne. Zgadłem. Zielone lepsze, ale czarne tez smaczne.
W czwartek rano pożegnałem się z Państwem i młodym dziękując za gościnę.
Lało, więc wyciągnąłem folie od walizki, która do tej pory służyła jako ochrona na książki, które wiozłem Wybitnemu Warszawskiemu Kucharzowi, czyli WWK SłodkoKwaśna. Walizka była już zabezpieczona od deszczu. Ula zostawiła mi płaszcz foliowy, także byłem kryty. Rozważałem jeszcze założenie reklamówek na buty. Po ulicy nikt nie chodzi, więc ryzyko, ze mnie ktoś zobaczy i wyśmieje było małe. Buty, po przygodach z dnia wcześniej chciałem mieć niezmoknięte, bo to nie radość 18 godzin podróżować z mokrymi stopami. Na szczęście deszcz zelżał i reklamówki poszły w zapomnienie. Przebijanie się przez chodnik z walizką było trudne. Co chwila kałuża lub zostawiony kubeł na śmieci, więc trzeba było walizkę brać na ręce. O 11:39 a.m. przyjechało 164 i zabralem się na Miasto. Przybywszy na PABT wyszedłem na zewnątrz zobaczyć, czy jeszcze pada. Aha, kumulacja na sobotę – 270 milionów $. Wróciłem do budynku i zjechałem do podziemi na Subway.
Na JFK można dostać się albo A albo E linią. A linia lepsza, bo bliżej i nie trzeba długo AirTrainem jechać. Zwróciłem się do pana mister oficera metrowego, jak mogę przejść przez bramkę z wielką walizką. Pan zapytał dokąd jadę. Jak mu powiedziałem, to zaczęła się tyrada informacyjna jak dojechać. Trochę niegrzecznie mu przerwałem i powiedziałem, że wiem jak dojechać, ale nie wiem jak mam przejść przez bramkę.
Pomógł. Robi się tak:
1 zostaw walizkę przed wyjściem „emergency”
2 przejdź sam przez bramkę
3 otwórz drzwi „emergency”
4 nie wystrasz się alarmu, który się uruchamia
5 podziękuj panu misterowi oficerowi subway-owemu uśmiechając się
6 weź walizkę
7 przeprowadź walizkę przez drzwi
8 zamknij drzwi
Nie wiem, jak się wyłącza alarm, to nie moja broszka była.
Na platformie, gdzie czekałem na pociąg, pojawił się pan oficer i zaczął mi pokazywać palcem, żebym staną po tej stronie. Zaczął tłumaczyć, że A linia ma dwie trasy: do Lefferts i do Far Rockaway. Kazał mi kierować się do pociągu Far Rockaway. Podziękowałem mu i już się nie odzywałem. Sam jest Far Rockaway. Pociąg na JFK jadący ma napisane Howard Beach-JFK Airport. Wczoraj przecież takim jechałem. Pan odszedł i pojawiła się dziewczyna, która zaczęła: don’t listen to him…
Dziewczyna wytłumaczyła, że Far Rockaway jest w remoncie i wszystko zatrzymuje się na Howard Beach-JFK Airport.
Dziewczyna była niezła, bo kilku innym osobom też udzielała informacji. Nieźle.
Na lotnisku pojawiłem się po 2 p.m., czyli na 4 godziny przed odlotem. Na szczęście, po 10 minutach otworzyli check-in i mogłem zrzucić bagaż. Kolejka na odprawę pozawijana i długa, ale po ok. 40 minutach już zakładałem z powrotem pasek i buty.
Niestety ta część terminala słaba – jeden duży sklep duty free i jakieś małe z ekskluzywnymi duperelami. Miejsc na zjedzenie też trzy na krzyż. Dziwne, rok temu było fajniej, a przecież LOT lata z Terminal 1.
Zjadłem nawet dobrą kanapkę za 13$ i poszedłem pod bramkę 10. Przy barze pogadałem z jakimś chłopcem.
– where are you flying to?
– do Warszawy
– ooo, Polak
Okazało się, że chłopiec przez 30 lat był w Polsce dwa razy – jak miał 3 i 10 lat. Teraz się z matka wybiera na 14 dni. W planach Kraków i Warszawa. Dobrze po Polsku mówił, ale z akcentem już silnie amerykańskim. Zapytał się jakie taksówki w Wawie ma brać, to mu podałem dwa tanie numery. Co do klubów, to zaproponowałem mu ul. Mazowiecką.
Chłopiec był dobrze zorientowany, bo powiedział, że mamy 40 minut opóźnienia. Aha, okazało się, że mieszka 5 min od Fair Lawn. Ale jakaś dziwna nazwa, nie znałem i teraz już nie pamiętam.
W samolocie jak w samolocie. Szybko zasnąłem. Obudziłem się, jak samolot oderwał się od ziemi, czyli o 7:35 p.m. – 70 później niż było na bilecie. Zawsze coś na tym JFK. Zawsze. Później był standard – jamu, whiskey, książka, Dexter, sen, jamu, lądowanie. Fajna była obsługa w LOT-cie. Większość to Portugalczycy albo Brazylijczycy. Stewardessy ładne.
Mimo opóźnienia i tak wylądowaliśmy o czasie, czyli o 9:35 polskiego czasu. W czwartek o 11:20 a.m. czasu lokalnego (ET) nowojorskiego wyszedłem z domu Państwa. Następnego dnia, o 11:20 a.m. czasu polskiego, wszedłem do mojego mieszkania. 18 godzin podróży zakończone.
Pod taśmą z bagażem zjawiłem się w pierwszej piątce. Bagaż wyjechał jako jeden z ostatnich.
Zostawiłem walizkę, poleciałem do sklepu po coś do jedzenia. Wróciwszy zdrzemnąłem się. O 8 p.m. już przekazywałem paczkę SłodkoKwaśnej. O 1 a.m. wróciłem do domu i zasnąłem.
Obudziłem się dziś o 6 a.m. ale jakoś ani do Lidla nie poleciałem, ani za sprzątanie się nie brałem. Rozpakowałem walizkę i się zdrzemnąłem lekko po 12 p.m.
Wpadł pan K. i się pobawiliśmy air buczkiem i Apple TV. Niestety nie potrafiliśmy ogarnąć opcji oglądania czegokolwiek poza iTunes grającym na lapsie na moim TV. Grrrr. A tak byłoby wygodnie odpalić serial na airbuczku i leżąc na kanapie podziwiać go na TV.
Zaczęło burczeć w brzuchu, wiec poleciałem do sklepu, zahaczając o iStore. Pan wyjaśnił jak działa Apple TV, więc teraz już wszystko pięknie hula.
Z radości zaszedłem jeszcze do Empik-u i zakupiłem najnowszy Riverside. Pięknie gra.
A do jedzenia co kupiłem? Heh, przysmaki takie, jakimi raczyliśmy się w Fair Lawn – zupa miso i mango. Czyli niby jest tak jak w tej Ameryce, ale czegoś mi jednak brakuje…