sobotnie rytuały
Na głowę sypano mi popiół.
Popiół?! A obiecano mi opium
Zanim o sobocie, to może zacznę od piątku. Albo nawet i od środy. Od środy naszło mnie na Lao Che. Niektórzy twierdzą, że kakafonia, a mnie się strasznie podoba ich muzyka.
Wyznaję, jestem anonimowym melancholikiem,
Ale jutro ściągam buty z kamykiem
W piątek wróciłem z imprezy bankowej późno, więc prawie od razu ległem na łoże. Strzeliłem jeszcze w litery z panią inżynier i poszedłem spać.
Ach, najważniejsze. Lista trójkowa wraca do łask. Bo włączyłem sobie ją i jakoś nie przeszkadzała i nie drażniła. Na 5 nowości, aż 4 z pominięciem poczekalni – tak przynajmniej Marek N się zachwycał. Nowe idzie! Trafiłem akurat na debiut Rodrigueza i jego „Cukiereczka”. Na szczęście czeski pomiot spada (na trzecie tylko ale zawsze to lot w dół) oraz koszmarny t’love pożegnał top 10. Z nowości zanotowałem Depechów. Nie, to chyba nie jest ten drugi singiel, co go prawie dwa miesiące temu Trójka prezentowała, a ja się nim zachwycałem. Bo ten „Soothe my soul” taki jakiś nie ten. Ale Depeche Mode wraca i to mocno. Koncert drugi zaplanowali w lutym w Łodzi. To przynajmniej pani inż. ze Szczecina będzie mogła pójść, bo wiadomo, że ze Szczecina do Łodzi bliżej niż do Warszawy.
Po liście nadworny Depech radyja zaaplikował muzykę z różnych okresów Brytyjczyków. Tak, „In your Room” to moja ulubiona piosenka, nie tylko DM ale w ogóle. Mroczna, fajny tekst. Zamknięta całość. Pamiętam, że chyba w 1993 roku mieli problem z graniem tego utworu. Ale chodziło raczej o teledysk, że niby nie poprawny.
I’m hanging on your words
living on your breath
feeling with your skin
Will I always be here
W sobotę, jak zwykle, lub jak przeważnie, w zależności od losów piątkowych, wstałem o 6 i się wyszykowałem do Lidla.
Jak zwykle pierś z kaczki musiała się w wózku znaleźć. Inne rzeczy też weszły do środka i się zrobiło znowu jakieś 150 zł. Hm, co ja tam tak kupuję? Nie wiem. Odkryłem za to, że mój firmowy żetonik działa. Zawsze się martwiłem, że muszę mieć zeta albo dwa, co by koszyk odparkować. Kiedyś wtykałem już żeton ale nie chciał wejść. Dziś, umysł rześki, lekko zmrożony, wydedukował, że przecież musi to kółeczko wejść w dziurkę, bo skoro 1 zł, 2 zł i nawet 1 euro wchodzi to mój żeton też musi. I wszedł. Hura!
Wracając już zapatrywałem się na myśl, radosną myśl, że pojadę sobie za chwilę na szmacie po mieszkaniu. Zboczonym chyba, skoro porządki mnie bawią! Ale na sam przód poszły w ruch prace kuchenne skutkujące nastawieniem garnka na zupę. Może jutro się przyda jakieś lekarstwo na zmęczenie.
W międzyczasie, w autobusie powrotnym zdążyłem skomunikować się z paroma osobami. I tak, panie Geslerowe już nie są żadną wyrocznią kulinarną. Hm, dla mnie nigdy nie były. Teraz SłodkoKwaśna wyznacza kierunki.
Przepis na pyszną białą kiełbaskę w kapuście zapiekaną. Jadłem, próbowałem, a właściwie delektowałem się. Nawet SłodkoKwaśna kupił mi kilo tej kołbaski.
Zaczynamy od kupienia kilograma białej kapusty kiszonej oraz białej kiełbasy. Wyraz „białej” można wyciągnąć przed nawias – włącza mi się moje matematyczne zboczenie. Kiełbaskę nakłuwamy, najlepiej szpikulcem lub w ostateczności wykałaczką. Widelcem nie polecam. Ani nożem, bo się może porwać kiszka. Na dno naczynia żaroodpornego kładziemy troszkę kapusty. Na to kiełbasę i przykrywamy kapustą. Przykrywamy i do pieca na godzinę. Raz czy dwa można pogmerać w naczyniu. Po godzinie ja zdejmuję pokrywę i mieszam wszystko starając się kiełbasę trochę odkryć. Po 15 minutach wyciągam. Soki z mięsa przenikają do kapusty i jest delicja nad delicje! Oczywiście metoda prób i błędów jak najbardziej wskazana. Można czas korygować w te lub we wte.
Chyba wywar zaczyna się gotować, bo jakiś zapach do mnie dochodzi do salonu.
A właściwie to już skończyłem na dziś.
Płyta Lao Che też z resztą. Korelacja jeden!
O 10.00 Markomania. No zgrałem się pysznie.
Może jeszcze dorzucę, że dziś jedziemy na sesyję Bitambutama w jego nowym Bitambutam Studio.
Magiczna liczba – 27!
Ula mi napisała wczoraj, że chyba umrę z głodu, bo oni mocno poszczą przed Wielakanocą, która wypada 5 maja w cerkwi. Wystraszyłem się nie na żarty (nienażarty). Na szczęście owoce morza wchodzą w grę. Uf! Będę żył.
Czas odpalić odkurzacz i wyjąć domestos.
Miłej soboty!
Brak komentarzy
renata
jakom tęperature ciała w piekarniku polecasz?
mdobrogov
se 180 jak nic, a mosze i fiencej