cztery dziewiętnastki
Nie, nie, nie, to nie będzie parafraza „Czterech osiemnastek” pewnego discopolowca z Grajewa.
Cztery Osiemnastki, tylko w moim samochodzie
To jest teraz trendy to jest teraz w modzie,
Cztery Osiemnastki, tylko w mojej furze.
Lubią być na dole, kiedy ja na górze!
Pierwsza dziewiętnastka:
Bodajże w okolicach 19 stycznia posłyszałem pewnego pana – Woodkid’a.
Druga dziewiętnastka:
19 lutego coś mi się ubzdurało, że album pan wydał. Między innymi dlatego zainstalowałem sobie i zapisałem się do szafy grającej zwanej Spotify. Niestety nie było tej płyty, były jakieś inne jego utwory.
Trzecia dziewiętnastka:
przypomniałem sobie dziś, że to dziś można już słuchać. No to słucham. „The Golden Age” brzmi trochę znajomo. Jakby Charlie Winston, jakby Amos Lee. Ale jednak jak Charlie Winston. Brzmi to zgrabnie.
David Bowie bije rekordy popularności. Kampania promocyjna prawie jak za czasów premiery Toma Waitsa. Co się dzieje z tymi dinozaurami? Boją się, że przepadną? Wydawało mi się, że nie trzeba się tak promować, bo fani są od dziesiątków lat, i pamiętaj, i czekają, i kupią. A jednak. Reklama goni reklamę.
W domu, na wyspach płyta „The Next Day” już okrzyknięta została najszybciej sprzedającym się albumem tegoż obecnegoż roku. 94 000 egzemplarzy. Super. Płyta fajna, nie mogę doczekać posłuchania jej pod rzeką Hudson River przejeżdżając z New Jersey do New York i odwrotnie. Ciekawe jakie wyniki sprzedaży osiągnie „The Next Day” w premierowym tygodniu w USA? Projektuję, że lekką ręką ponad 100 000 egzemplarzy.
Chociaż runął ci świat
wiosna przyjdzie i tak
Wiosna to miała przyjść wczoraj! Tak mówiły wszystkie pogodowe serwisy z łeder.kom na czele. I co? Pstro. Tego plus 6 jakoś nie widać, bo śnieg zakrył wszystko. Na dodatek nowe przepowiednie grożą mrozem w sobotę i zimą po świętach. Czuję się, jakby runą mi świat. Mam nadzieję, że wiosna przyjdzie i tak.
Czwarta dziewiętnastka:
za miesiąc o tej porze będę w połowie drogi. Będę z wysokości 10 km podziwiał Atlantyk, bo brzegi Europy będę miał już za sobą. Niestety będzie to ta „szybsza” połowa drogi, bo zazwyczaj wtedy zaczyna się żmudne patrzenie w monitor i obserwowanie, jak te mile powoli się kurczą. Najgorzej jest jak się widzi brzegi Ameryki Północnej. Już tuż tuż wydaje się, a tu jeszcze z 3 godziny. Już jak Boston się mija, to myślę sobie „jesssu, co tak wolno”. Ale później nadchodzi myśl – przecież do Bostonu w stanie Masauciechs jest tylko 250 mil z Miasta! To prawie jak lądowanie. Mam nadzieję, że tym razem szybciej mi droga do Jasnego Zieleńca minie, a nie tak jak rok temu – 5 godzin. Przylatuję dokładnie o tej samej porze, co rok temu. Eh!