muzyka

Afgańskie p(h)eruki

Albo afgańscy wigowie.

W przypadku takiej dziwnej muzyki, a właściwie koncertów dziwnych zespołów, to mój przyjaciel ze studiów, wspomniany we wcześniejszych postach jako „muzyczny freak”, informuje mnie na bieżąco. Bodajże w kwietniu roku pańskiego obecnego zostałem uprzejmie uświadomiony, że The Afghan Whigs będą w Polsce. Ja oczywiście natychmiast dałem halo pani inżynier ze Szczecina, największej fance projektów około-Grego-Dulli-gowych. Pani naukowiec się wściekła, rozdrażniła, prawie dostała spazmów, bo dzień, czy dwa wcześniej zarezerwowała sobie sierpniowy urlop. Praga, czy coś tam innego na południe od nas. W każdym bądź razie nasza gruppie nie mogła celebrować tego wydarzenia na żywo.

Wczoraj, mam nadzieję, dzięki moim sms-om, pewnie się popłakała ze wzruszenia. Czyli prawie, jakby tam była z nami.

The Afghan Whigs zawsze miałem w swojej świadomości. Nie znałem ich tak od razu. Wiedziałem, że są, wiedziałem, że warto wiedzieć, że się zna, że się wie kto to. [co za że-zdanie mi wyszło]. Nie słuchałem ich tak od razu, gdyż wydawało mi się, że to jakaś szatańska muzyka, jakieś głośne szarpidruty, że ogólnie chaos i hałas. Głupim musiałem być oceniając tak zespół. Poza tym co mi przeszkadzał mylnie wbity w moją świadomość ich rzekomy styl, skoro w liceum nawet liznąłem death metal. A jak ogólnie wiemy, death metal, [heh, Word automatycznie poprawia „death metal” na „Heath metal”. Ciekawe co to] to dopiero chaos, hałas, darcie wokalisty czy też charczenie.

Kajam się. Teraz po latach przyznaję się do tego, żem i głupi, i ślepy, i upośledzony, i uprzedzony był. Teraz już wiem, że muzyka Grega Dulliego, pod różnymi postaciami, to dźwięki miłe, kojące, osobliwe, relaksujące. A głos?! Eh, zazdroszczę pani inżynier ze Szczecina, że może się nim podniecać, bo mi nie wypada. Ale głos jedyny w swoim rodzaju, rozpoznawalny, fajny.

4 miesiące zleciały szybko. W międzyczasie zdążyłem nawet zgubić bilet. No może nie zgubić, ale udało mi się go nie znaleźć. Po prostu pewnego dnia w lipcu postanowiłem sobie odszukać przepustkę. Wiedziałem, że może być w kilku miejscach, bo w tych właśnie kilku miejscach trzymam takie rzeczy. Po pierwszym, niedbałym i nonszalanckim przeleceniu skrytek, włos mi się zjeżył, pot wystąpił. Skupiłem się, przeleciałem schowki z większą atencją i … ta-da! Jest, znalazł się.

14 sierpnia cały dzień padało. Na szczęście o 19:20 już tylko pokapywało, a o 19:54 pod Proximą już było bezopadowo. Spotkałem się z muzycznym freakiem i jego szanowną małżonką i weszliśmy do środka. Okazało się, że jest jeszcze 6 innych osób, w tym kolega, pozytywny wariat. Im więcej, tym milej.

Widziałem wczoraj mojego Stwórcę. Ten, który mnie uświadomił i zaraził osobą wokalisty. Puszczał The Twilight Singers w radio. To dzięki niemu zacząłem odkrywać The Afghan Whigs i inne projekty około-Grego-Dulli-gowe. To ten pan z radia przedstawił mi najlepszy cover świata The Black is The Color of My True Love’s Hair. Powiem śmiało, że nawet Nina Simone nie zrobiła tego lepiej. A to taka tradycyjna piosenka folkowa, początkowo znana w rejonie Appalachów około 1915 roku. Ale najprawdopodobniej pieśń wywodzi się ze Szkocji. I cóż, że ze Szkocji.

Dzięki stopniowemu odkrywaniu różnych projektów Grega Dulli’ego dotarłem do The Gutter Twins i Marka Lanegana. Choć pana Marka znalazłem również, znowu jakoś nieświadomie, nie łącząc go z Rynsztokowymi Bliźniakami, w mrocznych projektach z Isobelle Campbell. Ale po krótkiej chwili połączyłem fakty i 2+2 zrównało mi się z 4.

Odnotowuję jakiś rekord, bo The Twilight Singers widziałem dwa razy, The Gutter Twins z raz, w tym roku Marka Lanegana. Czyli 4 razy w sumie projekty około-Grego-Dulli-gowe. Wywindowali się na drugie miejsce i gonią projekty około-Marillionowe (9 razy; Marillion 5, Fish 2, Steve Hogart aka h 2). Na ostatnim miejscu tego rankingu jest Tom Waits, widziany ani razu. Tuż przed Tomem jest Królowa Popu – 3 razy – pierwszy, ostatni i o 1 raz za dużo widziana.

W 2001 roku The Afghan Whigs się rozczłonkowało. Z powodów geograficznych i zobowiązań rodzinnych. Mówili nawet, że marne szanse na jakieś nowe wspólne nagrania. Na szczęście Dulli mówił, że to było przyjacielskie rozstanie i niekoniecznie oznaczało oficjalny rozpad zespołu. 11 lat jak w buzię strzelił i proszę! Koncert 14 sierpnia zapowiedziany w Palladium. Czas oczekiwania od kwietnia szybko zleciał. Niestety przeniesiono w międzyczasie miejsce spotkania na fatalną Proximę. Tak myślałem, że powodem było małe zainteresowanie biletami. A Marka Lanegana oglądała cała Proxima w marcu. A teraz? Raptem z 500 osób. Miało to też swoje plusy, bo pod sceną było raczej rzadko i można było podejść bliżej sceny. Tylko nie wiem po co, skoro dźwięk brzmiał lepiej i lepiej oddalając się od sceny. Eh!

Kazali na siebie czekać. Na bilecie zapowiedziano godzinę 20:00. Oczywiście nikt nie zaczyna koncertu zgodnie z informacją na wejściówce. Ale ileż można czekać. Ktoś rzucił, że o 21 wejdą. Brzmiało to sensownie, skoro niezauważalny support skończył o 20:38. Ustawiliśmy się o 20:47 pod sceną i czekamy. O 21:05 poszliśmy zapalić. Wróciwszy nadal zastaliśmy pustkę na scenie. 21:28 była tą godziną. Łomot, hałas na początek i wszedł roztyty Elvis. Ale ale. Elvis schudł! Panowie rocznik połowa lat 60-tych wyglądali młodo, rześko i ochoczo. I taki właśnie był koncert. Widać i czuć było radość z grania. To w sumie najważniejsze. Na początek dało się rozpoznać My Enemy z „Black Love” oraz mój ulubieniec Somethin’ Hot z „1965” (rok urodzenia ex-roztytego Elvisa).

Po kilku chwilach odszedłem rozkoszować się koncertem pod bar. Tak jak pisałem wcześniej, im dalej, tym lepiej. Ale nie wytrzymałem długo i wróciłem do centrum hałasu.

A widownia? Też energiczna, optymistyczna, stęskniona. Wynoszenie na rękach innych (w tym naszego zwariowanego kolegę), lechutkie i bardzo krótkie, wręcz symboliczne pożko (czyli skromne pogo). Greg Dulli był nawet na tyle miły, a może i wzruszony, że wszedł w sobie w tłum pośpiewać. Kiedyś tak samo zrobił Fish w Stodole.

O ile Mark Lanegan, Rynsztokowy Bliźniak, na scenie prezentuje się posągowo z nastawieniem określonym przeze mnie „take it or leave it”, to The Afghan Whigs byli wulkanem energii. Ale również bez żadnego przymilania się do fanow. Po prostu mieli ochotę zagrać wspólnie koncert i docenić fanów, którzy czekali przez lata na to wydarzenie. Spodziewałem się dużo starszej publiczności. Ale rozczarowałem się, czy też zaskoczyłem. Fajnie!

Brak komentarzy

  • renata

    Nie no… boginie i bogowie, wy to widzicie co pisze się w tym blogu i nie grzmicie?! Black is the … Wielka Simone i GD!!
    Czyli…napisałeś coś, co przebiegło mi kiedyś raz przez głowę, ale nie miałam nawet odwagi dokończyć myśli;-)
    he he

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!