Patrzę sobie na niebo i widzę jak leci samolot
A czyż nie mówili, że stamtąd Jezus nadszedł?
Z ząbkami piranii śnię o tobie…
Nie, nie zwariowałem. Zanuciłem sobie Marka Lanegana. Dwie jego piosenki z ostatniej płyty. Kto wie, ten wie co to.
Pan K. powiedział, że czytał, że to taki Tom Waits. Czyżby mój sen zrobił projekcję i wiedział, że przy okazji koncertu Marka wspomniany będzie Tom? Czytałem ten artykuł dziś.
Nie, nie byłem przekonany, że to Tom Waits, albo że to jakiś jego młodszy brat. Ale i po wczorajszym koncercie, i po przeczytaniu artykułu, i po odsłuchaniu dwóch ostatnich płyt, mam wciąż Toma Waitsa przed oczyma. Coś w tym jest, czy po prostu tęsknie za zobaczeniem Waitsa na żywo? Może zadzwonię do niego jak będę w Mieście, to na jakiś lunch wyskoczymy?
ale czy ten Mark nie jest łudząco podobny do Waitsa? jakby tak być koślawym na jedno oko…
Eh.
Wracając do 19 marca roku tego.
Support na szczęście nie był przerażający. Ale też nie powalający. Brzdąkanie w stylu grunge. Pomyślałem nawet, że Kurt Cobain żyje. Ale melodie ich to już nie dla mnie. Już mnie taka muzyka nie bawi. Creature with the Atom Bomb. No nazwa zespołu pasowała jak ulał. Dokładnie tak wyglądali. Pioseneczki mieli tak rozbudowane, że jak po 10 minutach brzdękania wokalista wydał głos, to aż się zdziwiłem, że ktoś tam na scenie jest i śpiewa.
W porównaniu z koncertem w Szkocji panowie rozgrzewający szybko zakończyli swój występ.
Pan Mark wyszedł wczoraj na scenę i już. Żadnego przymilania się. Żadnej miłości do tłumu. Stał sobie przy mikrofonie i śpiewał. Raz czy dwa głowę na prawo przekręcił. „Senk ju wery macz” z raz powiedział i już. Postawa typu take it or leave it. No prawdziwa gwiazda rocka. Szacunek.
Co mnie uderzyło w tym koncercie? Ano to, że pan śpiewał piosenki. Proste, rockowe piosenki. Bez żadnych ozdobników i fajerwerków. Prosto znaczy dobrze. Podobało mi się. Urzekło mnie do tego stopnia, że już zaemailowałem do Uli, że zobaczyć go w Nowym Jorku nada. Kanieczna!
Myślałem, że dEUS był OK. Ale teraz stwierdzam, że było widać przepaść w klasie artysty. A może po prostu i łagodnie rzec wypadałoby, że różnicę, inność? Belgowie byli poprawni, dobrzy ale w porównaniu ze zmęczeniem i doświadczeniem Marka Lanegana wypadli faktycznie jak taki efekciarski Coldplay. Czyli dobrze mi się zdawało, że Proxima była za mała dla nich, albo oni za wielcy na Proximę. W Belgii wyprzedają koncerty w halach na kilkanaście tysięcy osób, więc to w Warszawie było jakimś mikro-występem. Może dlatego się nie zmieścili do polskiego klubu?
Jedno jest pewne. Proxima to nie jest miejsce na koncerty. Co prawda nie było wczoraj aż tak fatalnie, jak 8 marca, ale do efektu WOW było bardzo daleko.
Tout est noir, mon amour (wszystko czarnym jest, kochaniutka)
Tout est blanc (wszystko jest białe)
Je t’aime, mon amour (kocham cię, kochanie moje – no prawie jak Maanam)
Comme j’aime la nuit (jakżesz lubię noc)
Czyli lekcje francuskiego nie poszły na marne. Fajny jest ten „Gravedigger’s song”. Przy odsłuchaniu płyty na sam przód rzucił mi się “St Louis Elegy”. Ostatnio radio często przypominało „Gray Goes Black”. Pieśń Grabarza jakoś mnie nie urzekała. Do wczoraj, do wysłuchania wersji live. Najjaśniejszy punkt w tym dość mrocznym występie.
Teraz słucham sobie wszystkich jego solowych płyt. Powracam też do duetów z Isobel Campbell. „The Best of” Screaming Trees też jest gdzieś obok. Muszę jeszcze tylko The Queens of The Stone Age odszukać i przesłuchać. Udzielał się trochę Mark Lanegan. A tych projektów to ze czterdzieści – aż się samo ciśnie na usta.
Hm, When Your Number Isn’t Up z płyty „Bubblegum” łudząco przypomina tego Waitsa…jakby tak człowiek był przygłuchy na jedno ucho…
Z ostatniej chwili – niestety Screaming Trees wylatują aż poza kosz. No młodziutki wtedy był. I głos jakiś taki…
Taki jestem rozkoncertowany, że wyszukałem sobie koncerty w en-Y-cee.
Florence and The Machine – nie, bardzo dziękuję. Zdecydowane nie
Bruce “Boss” Sprongsteen – no musiałbym na głowę chyba upaść, żeby wydać 300$
The Cranberries – tak o 20 lat za późno
Mark Lanegan – myślimy, myślimy. Szukamy też okazyjnych cen biletów
Nino Katamadze Tato-ma-gazę – ha, wszyscy o niej już zapomnieli, a tu dziś mi Ula o niej przypomniała. Szkoda, że koncert w dniu, kiedy będę już podziwiał z góry nocną panoramę Miasta. Ceny też niczego sobie. Ceni się!
Jakoś nic więcej ni przykuło mojej uwagi. Madge ze swoją cyrkową trupą wybiera się do Miasta jakoś na jesień. Marillion na lato się zapowiedzieli. No może co jeszcze się pojawi w tak zwanym międzyczasie.
I tak a propos i tych koncertów, i mego lotu (tak, tak, to już za 38 dni), i opowieści koleżanki pracującej w LOT-cie, że limity bagażu się pozmniejszały, odkryłem, że jako członek programu Miles+More przysługuje mi inny, większy limit bagażu! Choć raz się do czegoś ten program przydał.
Odkryłem właśnie coś. Urzekł mnie niedawno duet Beth Hart i Joe Bonamassa w piosence „I’ll Take Care of You”. To polecam również płytę z 1999 roku Marka Lanegana. Utwór drugi jak i sam tytuł płyty nie wymaga już podawania. Zdecydowanie inna wersja. I głos jakiś łagodny i młody. Pieśń napisana przez Brook’a Benton’a. No proszę, człowiek się uczy całe życie. Mam też nadzieję, że nikt teraz nie sprawdza na wikipedii kim był pan Benton oraz na jujubie jego piosenek. Chociaż to „Rainy Night In Georgia” brzmi inaczej niż reszta jego … szlagierów (?)
Czyżby to był już ten wpis, który ustawi mi nowe cele dotyczące liczby wpisów?
Jeden komentarz
Pingback: