podróże

london 20-23.08.2010

ponad pół roku minęło od ostatniego wyjazdu, upały się skończyły – czas coś porobić. Padło na londyn. o dziwo jest takie miasto jak londyn 😉
zabukowałem bilet na 7:50 oraz hotel nieopodal hotelu Państwa K. Wstanie ranne po takim długim okresie niewstawania bladym świtem nie było tragiczne. ustawiłem pearl jam “got some”, żeby przynajmniej coś zahałasowało o 5:40.
Lot jakiś długi – ok. 2h30min. Dziwne, wydawało mi się, że wcześniej latało się 1h50min. no ale lato jest i upały przeogromne były, a jak wiemy latem się wszystko wydłuża, a zima kurczy. chociaż nie wiem, bo do londka wcześniej już 2 raz w sierpniu leciałam, raz we wrześniu i raz w listopadzie i zawsze było ok. 2 godz. ok, zawsze bylem słaby z historii 😉 dziwny jest ten świat.
metro piccadilly line zawiozło mnie na leicester square stację i tam przesiadka na northern line do goodge street stacji, czyli dwie stacje w górę. Okazało się, że na 68 charlotte street jest jakieś biuro. po zapytaniu się, gdzie jest hotel, jakiś “mate” zaprowadzil mnie do domofonu. po naciśnięciu pojawił się ciapaty, czyli hindus (ciapaty nie ma tu żadnego złego skojarzenia. bardzo mili i uczynni ludzie). ten z kolei zaprowadził mnie do takiego sklepu-kiosku. po cholerę mi gazeta????? okazało się, że tu pracują i się tu melduje. kolejny pan zaprowadził mnie na 35 tottenham street (tottenham wymiawiają mniej więcej jak “totnam”), czyli po przekątnej od sklepo-kiosku. hotel na necie miał opinie bardzo wysokie, dlatego wziąłem. napisałem wcześniej do nich maila, że poproszę o hotel na najwyższym piętrze lub niżej ale nie w piwnicy. jak się okazało było to dosyć rozsądne, bo Państwo K wylądowali w piwnicy w swoim hotelu. i tak – dostałem pokój A na 3 piętrze. pokój 3 na 2 metry, tv w rogu przy suficie, szafko-półka zamykana z żelazkiem i suszarką. no i oczywiście szafa wnękowa. jedyne minusiki to twarda poduszka ale równie dobrze śpi mi się bezeń oraz niestety lekki zapach stęchlizny w szafie. ale szafa miała miała cały czas jedne drzwi otwarte więc nie było tak źle. drugich drzwi nie mogłem zostawiać otwartych, bo bym nie dostał się do/z pokoju ;-). no ale takie są pokoje hotelowe w dużych miastach.
pół pietra wyżej był duży salon z oddzielną kuchnią, w pełni wyposażoną i załadowaną lodówką. można przez cały dzień brać co tam jest. jeżeli chodzi o taras to szału nie było. widok na dachy i syf na nich 😉
tyle o hotelu, bo w sumie spałem tam tylko.
z hotelu do najbliższej stacji Goodge bylo ze 30 sek, do tottenham stacji na oxford street ok 3-4 min moich szybkich kroków.
w piątek połaziłem jak szalony po mieście. zakupiłem parę płyt w hmv i wróciłem do hotelu zostawić graty i się odświeżyć. o 18 miałem spotkanie z siostrą na camden town. oprócz niej pojawiły się jeszcze 3 inne koleżanki. bylo miło. w piątek po pracy chyba cały młody londyn spotyka się na camden – ludzi masa. spędziliśmy chwilę w “lock 17”, a później zaszliśmy do kluby “cuban”.
o ok. 23 pojawiłem się na bond street stacji na oxford street, gdyż Państwo K nadjeżdżało. pracowało się w piątek, więc lot mieli o 20:05 polskiego czasu, czyli 19:05 wrednego czasu grinicz (GMT=Greenwich Mean Time). o grinicz później.
do hotelu mieliśmy rzut beretem. na manchester street idzie się jedna w prawo z oxford street i już, tylko trzeba manchester square obejść. ale square ten mały, więc żadne to halo. po zostawieniu waliz się przeszliśmy na piccadilly circus przez bardzo ładną regent street. chcieliśmy wracać inną ulicą i wybraliśmy piccadilly lane. zapomniałem odbic w prawo w pewnym momencie i doszliśmy do park lane, czyli naginanie wzdłuż hyde parku, żeby dojść do oxford street. po minięciu marble arch siedliśmy na ławce i zapaliwszy papierosa stwierdziłem, że biorę taksę. nasze hotele są położone na jednej wysokości (mniej więcej widgmore street równoległej do oxford street). odległość na moich nogach między hotelami – 15 min. taksę złapaliśmy szybko. mega przestrzenny wehikuł!! byłem zdziwiony. oprócz siedzenia z tyłu (3 osoby łatwo się mieszczą), to tyłem do kierowcy są 2 rozkładane 2 krzesła. później widziałem jak driver pakuje wózek z dzieckiem bez wyjmowania dziecka i składania wózka 😉 taksa wyszła 10 funciaków. taksówki z zewnątrz wyglądają na miniaturowe ale w środku wrażenie to mija momentalnie. ciekawe doświadczenie.
sobota – 21.08
rano poszliśmy na trafalgar square podziwiać lwy. tak właściwie to mieliśmy w planach przepłynąć się tamizą ale po drodze zahaczyliśmy o plac a w drodze na łódkę przeszliśmy przez downing street, house of parliament i big bena i westminster abbey. wsiedliśmy na łódkę i popłynęlismy do barier i w drodze powrotnej do greenwich. rejs fajny, bo pogoda fajna i co chwilę jakaś atrakcja. plus przewodnik opowiadał o atrakcjach z humorem angielskim (po prawej tate modern gallery. jest za darmo. jeśli zobaczycie sztukę współczesną, to zrozumiecie czemu jest za darmo).
łódka płynie z westminster przez greenwich do barier i do westminster przez greenwich. na chwile przed greenwich pan juz za bardzo nie miał o czym opowiadać, zaczął padać deszcz, więc wysiedliśmy, odpuszczając bariery. w tej części miasta oprócz pałacu, uniwersytetu jest park ze słynnym obserwatorium. weszliśmy na góre, zwiedziliśmy obserwatorium, zobaczyliśmy zero-zero-zero czyli południk zero i popatrzyliśmy na panoramę miasta z góry. widok na prawdę godny polecenia.


z obserwatorium wsiedliśmy w DLR (Docklands Light Rail) czyli w pociąg i przez nową dzielnicę biznesu zwaną canary wharf dotarliśmy do tower of london, byłej twierdzy i więzienia. stamtąd przez kolejna dzielnicę biznesu czyli the city doszliśmy do kładki milenijnej i przez nią do tate modern gallery. zaliczyliśmy wystawę, obeszliśmy jeszcze jedno piętro i siedliśmy na fish and chips nieopodal.
wróciliśmy do hotelu Państwa K, bo Pani K chciała się odświeżyć. jako że na każdym rogu jest pub, postanowiliśmy z Panem K posiedzieć przy ginesiku. po godzinie wróciła odświeżona Pani K i poszliśmy na wieczorne zwiedzanie. padło na camden town. no w sobotę to miejsce wygląda na opustoszałe w porównaniu z piątkiem. siedliśmy na rogu jamestown road i camden town high street i zamowiliśmy po buritto i czymś do picia.
i tak się sobota skończyła.

niedziela

jako, że london eye już widziałem, umówiłem się pod kołem z Państwem K. po przekręceniu się pojechaliśmy do covent garden. tam kiedyś jak byłem to kupa ludzi zarabia pieniądze udając wiatr, chodząc po linie. tym razem był pan, który kręcił kulą tak, jakby się ona w powietrzy kręciła. zaliczyliśmy stragany obok muzeum transportu i pojechaliśmy do muzeum brytyjskiego. postanowiliśmy odpuścić metro, bo po pierwsze poruszaliśmy się po małych obszarach, a po drugie przepioruńsko gorąco. a autobusem to i fajniej i świat dookoła widać. jazda double deckerem jest interesująca. szczególnie jak się siedzi na górze nad kierowcą. wygląda to tak, jakby autobus był szerszy niż ulica i mam wrażenie, jakby kosił ludzi i wszystko to co stoi przy ulicy. wąskie te uliczki ale się wszyscy jakoś mieszczą.
muzeum brytyjskie ogromne i warte zobaczenia. jako, że już tam bylem, to pozwoliłem sobie wyciągnąć nogi przed instytucją kultury.
później namówiłem nas na pojechanie na notting hill, a w szczegolności na portobelo street. karnawał za tydzień, a ja po raz 3 jestem za wcześnie. no szkoda, może za 4 razem za rok?
portobelo road to urokliwe miejsce. domki pomalowana na różne kolory, co chwile jakiś straganik, a to z antykami, a to z innymi duperelami.


po oględzinach okolicy weszliśmy do pubu, jako żem zgłodniał. no oczywiście fish and chips oraz samuel smith’s, który moim zdaniem jest dużo lepszy niż ginesik.
wróciliśmy do hotelu, Pani K się odświeżała, a my na drugim rogu patrzyliśmy na świat. w barze powiedziałem do barmana “2 guinness please”, a barman “mówisz po polsku?”. eh ta zabójcza polska uroda 😉
kolacja minęła pod znakiem soho. Pani K znalazła jakąś restaurację (fung shing restaurant???) w przewodniku i tam poszliśmy. miejsce całkiem całkiem. zupa wyglądała jak krochmal z kukurydzą i 2 małymi kawałkami paluszka krabowego (zupa się nazywała crab meat soup). na przyssawki zamówiliśmy jakieś combo. 4 rzeczy, z czego 2 nie smakowały mi w ogóle. żeberka jakieś ubite i za słodkie jak dla mnie. ale squid i prawn super. na danie główne wziąłem gęś, Pan K kaczkę, a Pani K rybę seabass i było bardzo ok.
po kolacji okazało się, że nada pada i skakaliśmy z baru do baru. Ku bar za rogiem był pustawy, miejsca są, więc siadamy. po jakimś czasie okazało się, że te zdjęcia w tv puszczane too chyba niekoniecznie do kobiet są skierowane. kobiet chyba nie kręci widok 2 młodych, (pół)nagich, wyżelowanych panów w uściskach. no ok, XXI wiek mamy ale postanowiliśmy szybko wypić piwo.

poniedziałek
lot mieliśmy o 17:50 wrednego czasu grinicz, więc postanowiliśmy pochodzić po oxford street, regent street po sklepach i pójść do królówki do backingham palace. do pałacu idzie się wzdłuz parku szeroka ulicą (z piccadilly circus w prawo i za pomnikiem frederika księcia yorku w prawo). pałac jak pałac, na mnie nie robi wrażenia. ale dookoła zadbane i kolorowe trawniki i bramy do i z parku. chyba trafiliśmy na zmianę warty, bo kilku panów w futrzanych czapach się przechadzało wzdłuż pałacu aż w końcu gdzieś zniknęli.
zdecydowaliśmy się pójść do victoria station na autobus. jako, że zaczęło padać, pojechaliśmy do hotelu po walizę. podróż metrem jak to podróż metrem. na szczęście tłoku nie było.
w samolocie niestety nas przytrzymali. najpierw za duży ruch nad europą, a poźniej kolejka na lotnisku. i tak dotarliśmy do polski po 22 już normalnego, polskiego czasu 😉
londek fajny, bardzo polecam

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!