podróże,  usa

18 wrzesnia

jeden z ostatnich wpisow w “dzienniku z mej podrozy”. lza na rzesie mnie sie trzesie.
rano zmarzlem jak pies. hm i sie zaraz zaczne pocic jak swinia? chyba juz nie. co prawda ponad 70F ale niska wilgotnosc, wiec prawie jak w polsce.
czy psy marzna? mozna zmarznac jak pies? nie wiem, mamy kota. ale fakt pozostaje faktem, ze rano bylo zimno jak w … psiarni. z wielkim bolem wylazlem z wyra i do Miasta. jst 11:15 i zaczyna grzac.
w autobusie kupilem bilet poworotny, bo to wygodniej. po poludniu duze kolejki w automatach, a w autobusie to juz nie ma czasu, bo wszyscy chca szybko wsiasc i odjechac do domu. poza tym jest piatek, wiec poczatek weekendu.
wlasnie zrobilem rzecz bardzo inteligentna. pakowalem moj bilet do portfela i odczulem, ze w tylnej kieszeni spodni nie czuje portfela. blyskawiczna reakcja – panika, gdzie portfel. ale sekunde pozniej ogarnalem, ze portfel przeciez trzymam w reku.
pare lat temu, a dokladnie 9, rozmawialem z kims przez telefon i w pewnym momencie polozylem reke na klips do telefonu na pasku spodni. nie bylo telefonu. zaczalem w panice przeszukiwac biurko i jeszcze, zeby bylo bardziej kretynsko, rozmowcy mowilem, ze chyba telefon zgubilem, bo nie mam go przy sobie na pasku. na szczescie ta osoba nie wiedziala, czy mowie o telefonie sluzbowym, czy prywatnym 😉 glupi ma zawsze szczescie.
troche mi wtedy zajelo, zeby obczaic w koncu, ze telefon trzymam w reku i prowadze przezen konwersacje. syndrom “pana hilarego”. mam nadzieje, ze to bylo przeblysk geniuszu mego, a nie glupoty, sklerozy i innych takich.
zauwazylem rowniez, ze idzie mi swietnie pisanie podczas trzesienia w autobusie. po 3 i pol tygodniach! wow! szybko. ciekawe czy hiszpanski tez pojdzie mi latwo, jako ze to drugi narodowy jezyk usa.
wlasnie jakas lalka za mna napierdala, tzn mowi szybko i bardzo glosno, przez telefon po hiszpansku. pokazalem jej moje zbulwersowane spojrzenie. ja slucham glosno muzy na mojej mp3 i ja slysze!! ciekawe co na to inni pasazerowie!?
ok, zaczynam podziwiac widoki za oknem, bo jakos nigdy nie bylo okazji. albo pisalem blog, albo su-do-ku.

na 8th ave dramat. ludzi przemasa. mimo, ze to normalna pora dnia. probowalem uciec z tlumu – aleja w dol, ulica w lewo. dopiero na park avenue zrobilo sie luzno. i tak doszedlem zygzakiem do mostu manhattanskiego. wyladowalem w sumie na wysokosci 2nd ave. niezly zyg zag. gdyby na olimpiadzie byla konkurencja slalom miedzy ludzmi po ulicy, polska miala by zloto.
2nd ave jakas ladniejsza sie wydaje niz 8th mimo, ze to tez jakas sypialnia. jakos sloneczniej, przestrzenniej, czysciej.
most manhattanski ma dokladnie 2 000 moich krokow. jak przejezdza metro, to sie trzesie tak, ze az strach.
nie skusilem sie na brooklyn bridge park, tylko na lewo poszedlem do empire-fulton ferry state park. siedze na sloncu, wietrze stopy. na lewo brooklynski most, na prawo dwa mosty (widac jeszcze williamsburg bridge), a dolem niewisla plynie. kolejna nieudana parafraza, tym razem tekstu polskiego szlagieru.
w miedzyczasie sasiadka zatekstowala, ze jednak nie wpadna na wieczor. czyli biba z Panstwem i tolikiem. tez milo.
brooklyn przy mostach wyglada bardzo manhattansko. szkoda, ze im dalej w glab, tym gorzej z tym manhattanstwem.
zakanczam w tym iejscu i lece gdzies na lunch, mialem zajsc do battery park popatrzec na panieneke z podniesiona reka ale nie wiem. moze?
brooklyn bridge juz ma tylko 1 700 moich krokow. ide tak sobie, bez przekonania na ten battery park. szukam jednak sklepu z muza. co chwile przejezdza samochod dyzurny i slysze nowego jaya zet. jaj rapuje a alicia keys spiewa “new york new york”. no przeboj roku jak na razie dla mnie.
jego pierwszy singiel z rihanna i chyba kanye westem nazywa sie “run this town”. ciekawe czy tez o Miescie spiewaja. ide szukac plyty nowej Jaja Zet.
w metrze mialem problem z wejsciem. na metro karcie 2,20$, wiec powinno starczyc. jazda jedna kosztuje 2$. a nie. za malo pokazuje maszynka. pytam pana – 2,25$. no ladnie. pan na szczescie powiedzial, ze moge doladowac karte za ile chce. to ladnie, bo zawsze jak doladowywalem, to min 10$. a dzis po co mi za dyche. przede mna angol w automacie sie meczy. kolo pomaga jemu najpierw i mowi “enter your zip code”. angol wielkie oczy i zdziwiony pyta “you mean post code?”.
pan metrowy mowi, ze jesli jestes “outside the country” to “#” wcisnij.
taka mala przygoda na koniec. czemu ci angole tacy zdziweni wielce w tej ameryce?
dzis prawie 15 000 krokow, czyli 11 km!
pieknie jak na pozegnanie z Miastem!
m

Brak komentarzy

Skomentuj mdobrogov Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Leave the field below empty!