10 wrzesnia – san francisco
dlaczego na urlopie czlowiek nie ma problemu z porannym wstawaniem? jak do pracy musi wstac o 6:30, to dramat!
wstalismy o 5, szybkie sniadanie, prysznic i o 5:50 juz na przystanku. ciemno i troche ludzi. wall street jechalo do pracy 😉
caly autobus ludzi. wschod slonca niesamowity. co za kolory! niebo z chmurami, wiec wszystko wygladalo jakby lawa wylewala sie z ziemi do nieba. czerwien, pomarancz i wszystkie mozliwe odcienie. slonce wstawalo na polnoc od manhattanu. szkoda, myslalem, ze zobacze Miasto o wschodzie w pieknych kolorach. 6:40 dojezdzamy. ludzie biegaja gdzies do pracy, na metro, na pociagi. lekki ruch. faktycznie “city never sleeps”. 6:58 juz w pociagu na penn station. LIRR – long island rail road (chyba taki skrot) i wysiadka na brooklynie na jamaica station, zeby wsiasc do air train do JFK.
zapakowalismy sie do samolotu z calym bagazem. nie chcielismy nic nadawac. poza tym nadanie 1 torby to 15 dolcow oplata!!! w samolocie wszystko platne! oporcz wody, herbaty, kawy. puscili film z sandra bullock, ktorego nie ogladalem. panna wyglada jak 20 lat, a nie 40 pare.
lot prawie 6 godzin. co za duzy kraj! widoki po drodze ladne. mimo tego, ze lecielismy na wysokosci 12 000 metrow.
po zalocie do SF udalismy sie do wypozyczalni samochodow, zeby zabookowac na dzien nastepny maszyne. okazalo sie, ze kilkaset osob pomyslalo o samochodzie rowniez. na szczescie duzy wybor firm. wybralismy enterprise, w ktorej nie bylo kolejki. niestety nie moglismy zamowic samochodu na lotnisku z odbiorem w SF, gdyz to sa inne oddzialy. wzielismy namiary i zadzwonilismy. rezerwacja samochodu przez telefon – 3 min.
ladujemy sie w BART, czyli taki pociag-metro. o ile w Miescie komunikaty zaczynaja sie od “ladies nad gentlemen”, to tu juz nie 😉 wszyscy mieli torby, walizki. siedzenia 2osobowe ale szerokie na 3 osoby. wszyscy trzymaja rzeczy na siedzeniach, zeby nie blokowac przejsc. pani kontrloerka, czy tez w sumie pracownik pociagu nadaje komunikat “ludzie! zabierzcie swoje walizki z siedzen, inni pasazerowie tez chca usiasc”. usmielilsmy sie. “people! take off your lagguage from the seats!” co za chamstwo! 😉
wysiedlismy na civic centre. obok piekny ratusz, plac. po jednej stronie rzad drzewek, po drugiej tez. przed calym placem stragany z duperella. Ula tam sobie oglada, ja ide pod pomnik zajarac. podchodzi pani bez zebow, menelka, bezdomna i pyta czy moge dac jej normalnego papierosa. ja jej, ze nie, nie moglbym. ona cos tam nawija. ja w koncu odpowiadam, ze slabo rozumiem, nie mowie dobrze po angielsku. pani sprytna informuje mnie, ze na pewno wszystko rozumiem i mowie po angielsku. zaczyna nawijac, jaka ona jest biedna, chcialaby zapalic normalnego papierosa. ja zaczynam nie interesowac sie pania i zastanawiac sie, czy powiedziec jej, zeby sobie poszla, czy mam zawolac policje, bo czuje sie napastowany. pani w pewny momencie, ni z gruszki, nie z pietruszki mowi – “i can get you crack if you want”. myslalem, ze padne ze smiechu. pani dalej ciagnie, ze moze byc tu jutro o tej porze z towarem. po chwili jednak dala za wygrana i powiedziala, ze na pewno nie chce cracku i sobie poszla.
dopiero w tym momencie dotarlo do mnie co sie dzieje dookola. niby ratusz, niby pieknie ale ile menelstwa i bezdomnych! maja cieplo, wiec spia gdziekolwiek. najlepiej w takich miejscach, gdzie turystow duzo.
zawinelismy sie do naszego hotelu. droga calkiem calkiem. najpierw 15 min naginania po ulicach, pozniej autobus, znowu naginanie po ulicy. w pewnym momencie widzimy w autobusie, ze droga sie urywa. a daleko za tym zatoke widac. autobus skreca w lewo i widzimy, ze droga sie nie urywa, tylko spada w dol! jak w serialu “ulice san francisco”!
nasz hotel spoko. mily, starszy, indianski pan nas melduje. pokoik z wielkim lozkiem. obok mniejsze pomieszczenie na garderobe. no i oczywiscie lazienka. dosyc glosno od ulicy plus slyszysz wszystko co sie dzieje na korytarzu i w pokoju obok. ale bylem w nocy tak zmeczony, ze zasnalem bez problemu.
same miasto jest niesamowite! wyglada na bardziej europejskie. w sumie to chyba jest tak, ze Miasto nie wyglada jak typowe miasto, wiec SF wyglada pewnie normalnie 😉
nie musisz jechac w gory, zeby sie powspinac. tu masz ulice w dol, ulice pod gore. wszystko. malowniczo, kolorowo. nawet maja taka ulice co wyglada jak zyg-zag. pieknie ukiwecona, stroma i pozakrecana. samochody zjezdzaja zapewne 5 mil na godzine. szybciej sie nie da 😉
po zakreconej ulicy wskoczylismy do cable car, czyli do tego slynnego tramwaju i pojechalismy do china town. chinska dzielnica jest o wiele ladniejsza, niz ta w Miescie, czy tez w londku. zjedlismy lunch na balkonie. dzieki temu moglismy przez chwile uslyszec przewodnika grupy turystow, ktorzy akurat staneli pod nasza kanjpa. okazalo sie, ze ulica, przy ktorej jedlismy jest najstarsza ulica miasta. podroze ksztalca 😉
pozniej udalismy sie na wybrzeze. oczywiscie bardzio pro-turystyczne miesce. knajpek, kafejek, sklepow od groma. wzdluz wybrzeza kolorowa ulica ciagnie sie. na wybrzezu odwiedzilismy “sea lions” (chyba morsy ale nie do konca). opalaly sie na specjalnych tratwach w zatoce. po prawej stronie wyspa Alcatraz, po lewej Golden Gate Bridge. Alcatraz wcale nie jest tak daleko. ale ucieczka faktycznie mogla byc trudna. dosyc stroma wyspa, takze wskoczyc do wody moglo byc trudne. ale prady chyba sa silne i zimne, wiec wyczerpany wiezien wplaw nie mialby sznas.
a gdy nadszedl zmrok, nad zatoke nadciagnely chmury, ktore zakryly most. kupilem pocztowke z widokiem chmur, z ktorych wystaja dwie wieze mostu i co niektore wyzsze budynki SF. myslalem, ze to fantazja artysty. ale teraz widze, ze nie. chmury faktycznie potrafia zakryc miasto.
powrot do hotelu przez liquor store i juz. postanowilem kupowac lokalne piwo. trafilo sie jakies californijskie. no siuski. ale czego sie moglem spodziewac 😉
m
Brak komentarzy
marszull
Trzeba bylo zamiast tego piwa to crack kupic 🙂